Święto literatury
  • Andrzej HorubałaAutor:Andrzej Horubała

Święto literatury

Dodano:   /  Zmieniono: 
Święto literatury
Święto literatury
Wydarzenie literackie: jeden z najwybitniejszych polskich poetów debiutuje jako powieściopisarz

„Jeżeli zwariowałem, nie mam nic przeciwko temu, pomyślał Moses Herzog”.

Pamiętacie ten rozkoszny początek powieści Saula Bellowa? I dalej:

„Niektórzy ludzie uważali, że ma hyzia i przez jakiś czas sam podejrzewał, że nie wszystko jest z nim w porządku. Teraz jednak, chociaż nadal zachowywał się dziwnie, myśli miał jasne, był pogodny, ufny, silny. Coś go opętało i pisał listy do wszystkich możliwych osób na świecie. Tak był przejęty tymi listami, że do końca czerwca przenosił się z miejsca na miejsce z walizką pełną papierów. (…) Zagrzebany na wsi pisał niezmordowanie, fanatycznie – do gazet, do znanych osobistości, do przyjaciół i krewnych, a w końcu do zmarłych, do własnych, nikomu nie znanych zmarłych i do wielkich zmarłych”…

To było otwarcie niesamowite, dynamiczne, wprowadzające osobę, której nie sposób nie polubić, rozedrganą, histeryczną, z mózgiem pracującym na zwiększonych obrotach, przekraczając barierę bezpieczeństwa, grożąc rozpadem – albo odkryciem na miarę Nobla. Bellowowi rozwibrowany „Herzog” przyniósł Nobla.

Podobną przypadłością dotknięty jest bohater debiutanckiej powieści Jana Polkowskiego. Też pisze listy. Też chce zmienić świat. Henryk Harsynowicz, mieszkający w Toronto solidarnościowy emigrant, także opuszczony przez najbliższych, oszalały z nieszczęścia, ale na inny, depresyjny sposób, zabiera się za poprawianie książek, które mieszcząc się w paru pudłach po bananach mają być elementem jego wielkiego projektu wszechświatowej zmiany:

„Na przełomie wieków Henryk doszedł do wniosku, że jeśli świat ma dalej istnieć, to warto właściwie zrozumieć jego doświadczenia, skorygować używane w fundamentalnych dyskusjach argumenty, a także przeanalizować plan dalszej wędrówki. (…) Zaczął jednak ostrożniej, od drobnych wprawek na poziomie faktograficznym i stylistycznym. Zaplanował korekty mniej ważnych pozycji ze swojego kanonu lektur. „Lalkę” z oderwanego od realiów melodramatu przekształcał w powieść pełną drobiazgowego realizmu. Uwzględnił atmosferę i prawidła prymitywnej rusyfikacji, bicia dzieci i podrostków za używanie języka polskiego, opisywał przeszywający mózg zgrzyt podków kozackich patroli o brudny bruk warszawskich ulic i trotuarów, samobójcze poniżenie w stosunkach z przekupnymi zachłannymi czynownikami, hołotą pośledniego sortu, zesłaną do Polski, by się szybko spasła i obłowiła, duchotę rodzinnych narad, podczas których rozważano wydanie obywatelskiej córki za moskwicina, żeby reszta familii mogła się przy tym pożywić, a przynajmniej przetrwać. Musiał ze wstrętem wnikać w źródła aprobaty dla zaprzaństwa i donosicielstwa, zwłaszcza tych, którym nie przetrącono karka knutem, ale łaską pańskiego stołu. Docierał do fundamentu upadku Królestwa – peryferii skośnookiego, barbarzyńskiego imperium, gdzie jada się surową koninę i w ramach dyskusji wyłupia przyjaciołom oczy. (…)

Po poprawkach to miała być zupełnie inna książka, a najwspanialsze w polszczyźnie wcielenie pisarskiego samookaleczenia i samoograniczenia zbliżyłoby się do twardej rzeczywistości i przestało odgrywać swoją kastracyjną rolę”.

Listy do pisarzy z propozycjami poprawek składa w pudełku po półbutach, nieświadom, że niebawem zostanie oderwany od swoich wariackich przedsięwzięć i wezwany do kraju, gdzie przewodnikami po rzeczywistości będące inne pudełka, jak choćby to po czekoladkach z napisem 22 Lipca d. E. Wedel, zawierające listę tortur z aresztu na Rakowickiej, spis oprawców, relacje z wywózek i ucieczek…

Ale przecież projekt nadpisania na „Lalce” zupełnie innej powieści, mrocznej, przerażającej, prawdziwej, nie jest takim sobie, ot, rzuconym od niechcenia konceptem: to wizja literatury, jaką chce zrealizować w swej książce Jan Polkowski, pokazując bez znieczulenia stan rozpadu i niewoli, w jakim znalazła się Polska i Polacy. I tak jak poprawiona „Lalka” miałaby mało wspólnego z sentymentalną opowieścią o późnej miłości kupca-kolaboranta, tak i świat, który chce przedstawić Polkowski niespecjalnie jest zgodny z pastelową wizją naszej współczesności.

Oto los naszego zbliżającego się do sześćdziesiątki zgorzkniałego bohatera, starszego przecież o kilkanaście lat od Stanisława Wokulskiego, zostaje cudownie odmieniony. Jest bogactwo, jest moc, jest wyzwanie. Nagle, w pierwszej dekadzie XXI wieku, pozbawiony nadziei i złudzeń Henryk Harsynowicz zostaje wytrącony z depresji i wciągnięty w scenariusz bajecznego mitu: abnegat, prawie kloszard, życiowy przegraniec dostaje wielki skarb. Skarb-spadek, któremu towarzyszy zadanie prowadzące do samopoznania. Na drodze swej będzie musiał dotrzeć do prawdy o samym sobie i zmierzyć się z nią, zrozumieć świat, odnaleźć bliskich, podjąć wyzwanie.

To, że mit ten każe nam odbyć podróż w czasie do dni rzezi wołyńskiej, odwiedzić ubeckie kazamaty, zobaczyć oczyma kobiet prawdę o nadejściu Armii Czerwonej, wpaść do nowocześnie, acz ascetycznie umeblowanych gabinetów z cudowną panoramą na Warszawę, w których dawni oficerowie służb decydują o współczesności, to oczywiście specyfika naszego kraju i trudna prawda o naszych losach, które dobrotliwej bajki nie przypominają.

Na razie jednak czytamy pierwszy rozdział, w którym pisarz proponuje czytelnikom całkiem jawnie pakt. Rzuca mu przed oczy wysmakowaną językowo, nie dającą się pochłonąć jednym haustem prozę, pełną subtelnych smaków i aromatów, brzmień, obrazów i literackich aluzji, i zaprasza do nowej przygody: za cenę złamania czytelniczych nawyków, zostawienia gdzieś zwyczaju pospiesznego pożerania literackich półproduktów, możesz obcować z pięknem.

Już pierwszy akapit określa dość wyraźnie cenę, jakiej żąda twórca za wspólną podróż. Tą ceną jest skupienie, zmiana tempa, rytmu, oddechu.

„W blaknącym blasku miejskiego zmierzchu siwiejący mężczyzna tkwił nieruchomo w sfatygowanym fotelu. Drzemał, marzył lub nie żył. Kurz kłębił się nad jego głową w plamie fioletowego światła, które docierało do pokoju z pulsującego nerwowo neonu pralni chemicznej, mieszczącej się na parterze, po drugiej stronie ulicy”.

Ha! Jeden z najwybitniejszych poetów współczesnych, naśladowany i nienawidzony przez młodych, próbuje teraz, bezczelnie narzucić nowy ton prozie polskiej, ustawić jej głos, pokazać, jak należy pisać i o czym należy pisać. Z dumą, graniczącą z pychą rzuca w twarz polskiej literaturze współczesnej mocne oskarżenia, gdy jego bohater przegląda zawartość swojej biblioteczki z pudeł po bananach:

„Nowej książki Harsynowicz nie kupił od dwudziestu lat, nie tylko ze względu na szczupłość funduszy, ale przede wszystkim z powodu braku zaufania do współczesnych autorów, którzy jego zdaniem wyróżniali się czymś więcej niż tylko brakiem osobowości i niechlujstwem językowym. Wyraźnie drażniły go dość solidne dowody, że ci niekiedy zdolni ludzie nie czytali niczego poza własnymi utworami”.

Cena sugerowana przez pierwszy rozdział powieści nie okazuje się aż tak wielka. Polkowski, choć wierny obietnicy językowej wysokiej jakości, choć z pietyzmem traktujący partie opisowe, funduje nam opowieść z wątkiem sensacyjnym, z umiejętnie, stopniowo odsłanianą tajemnicą, a przy tym gra na bardzo wielu instrumentach, próbuje różnych stylów narracji, bawi się, niczym debiutant i w euforii testuje groteskę i pastisz, powściągliwy patos i sentymentalne wzruszenie, czasem tylko mnoży – aż do barokowego przesytu – kunsztowne, oparte na odległych skojarzeniach metafory każąc wyhamować, zmienić kierunek i pokonać naszej wyobraźni wielkie przestrzenie. Jest w tym poetą.

Nie jest przy tym wcale takim znów pisarzem osobnym: słychać w jego opowieści głosy wielu: i wczesnego Andermana wraz z lingwistycznym Barańczakiem, gdy przedstawia nam protokół z posiedzenia Podstawowej Organizacji Partyjnej, czy gdy zabiera nas na dziwny wyimaginowany wiec pod Pałac Kultury i każe spotkać się z tajemniczymi, z kolei jakby wyjętymi z powieści Tadeusza Konwickiego recytującymi wiersze posłańcami.

Słychać echo książek jego rówieśników, gdy mnoży nakładające się na siebie doniesienia agencyjne, rozszerza perspektywę, produkuje prawdziwą kakofonię serwisów, pokazuje symultaniczność mega zjawisk. Gdy broni się przed publicystycznym zgrzytem tworząc przedziwne melanże, szydercze skróty, jak przykładowo ten o ambasadorach zachodnich, którzy przypatrując się polskiej solidarnościowej rewolucji zerkali nerwowo na zegarki, nie mogąc skupić się na widowisku.

„Musieli wyjść przed końcem spektaklu, gdyż śpieszyli się na bankiet do ambasady sowieckiej, gdzie obżerano się kawiorem z okazji kolejnej rocznicy wymordowania w Katyniu zachodnioeuropejskich Żydów przez polski episkopat”.

Nie tylko przecież ciągi zawieszonych pytań oraz olśniewające opisy krajobrazów, nieba, pogody i powietrza stanowiące rzeczywiście spécialité de la maison, ale i dziwaczne słowotoki napotykanych wraków ludzkich, w których prawie jak u Masłowskiej, pomieszanie językowych kompetencji i bełkot zderzający odmienne idiolekty jest drogą do oddania prawdy o współczesności.

Kipi powieść Polkowskiego od różnych ujęć, od różnych literackich aluzji, polemik. Polkowski wchodzi do głów innych ludzi, odtwarza ich gorycz i niespełnienie. Gapiąc się na pannę przechodzącą w szpilkach warszawskim trotuarem kpiarsko odtwarza jej świat wewnętrzny, w innym miejscu pozwala swemu bohaterowi wygłosić mini-esej o narodowych językach czy modelach religijności.

Ciekawie gra z motywem kafkowskim. To, co wydaje się początkowo absurdem egzystencji: niemożność urzędowego ustalenia własnej tożsamości i odnalezienia osobistych dokumentów, wraz z wędrówką Harsynowicza znajduje wyjaśnienie w historii. To nie egzystencja jest absurdalna, to historia jest okrutna.

Szansa na żałosną spóźnioną miłość (owocująca w powieści dość żenującym fragmentem pod pretensjonalnym tytułem „Miłość i samotność”) ma znów jak wszystko w życiu Henryka bardzo mroczne uzasadnienie.

Są w „Śladach krwi” perły jak dźwięczący echem „Pana Tadeusza” opis Wołynia na godzinę przed rzezią czy scena grzybobrania, są polemiczne brylanty jak wiersze Baczyńskiego brzmiące krystalicznie czysto na tle bełkotu politycznego naszych czasów. I przecież nawiązujące do niemądrego utworu Wisławy Szymborskiej, która chciała wciągnąć Krzysztofa Kamila w otchłanie panświnizmu, a może tylko banalności, i zobaczyć go cudownie ocalonego z powstania, jako jeszcze jednego zwykłego wczasowicza w jakimś zakopiańskim pensjonacie. W jaki sposób uszedłby Krzysztof Kamil z rąk UB, nasza poczciwa przyszła noblistka już nie wspominała, no bo przecież nowa elita, pielęgnowana przez partyjnych opiekunów pokroju Adama Włodka o przeszłość nie pytała.

A bohater Polkowskiego, Henryk Harsynowicz pyta. Bo przeszłość związana jest ze skarbem, bo przeszłość związana jest z samozrozumieniem. Kim jest, skąd pochodzi, dlaczego poniósł klęskę? Czym jest kadłubowa Polska pozbawiona wschodnich ziem, czym jest nasz kraj niewyjaśnionych zbiegów okoliczności, sądowych pomyłek, wyrwanych stron z archiwów i amputowanej pamięci? Podróż wstecz oznacza odzyskiwanie pamięci, ale i świadomości o potwornym splątaniu naszych polskich losów, gdzie niedawne ofiary okazują się współczesnymi katami, a ocaleni powinni wznosić pochwalne hymny do swoich oprawców.

Można tu usłyszeć echo kapitalnej „Norymbergi” Wojciecha Tomczyka, gdzie pełna prawda o tajnych służbach to nie tylko opowieść o wszechobecności agentów, ale i o ich wypalonych wnętrzach i wstrząsających okolicznościach wejścia na drogę narodowej zdrady przed plutonem egzekucyjnym. Pobrzmiewa prawda o gwałcie będącym początkiem i znamieniem naszej historii. To, co tak przejmująco pokazał Wojciech Smarzowski w „Róży” – bezwzględny, bezlitosny gwałt azjatyckiej dziczy, która zaległa na naszych ziemiach, jawi się i tu jako mit założycielski współczesnej Polski.

Polkowski jest dowcipny. Cierpkim, ocierającym się o rozpacz, dowcipem człowieka pozbawionego złudzeń. Dowcipem postsowieckim, okrutnym. Korzystającym z zasobu okrutnych anegdot, z rezerwuaru nowomowy. Jego bohater nagle za sprawą spadku zyskujący moc, zyskujący błysk w oku, stający się królem życia pozwala nam bez złudzeń przyglądać się komedii pozorów, ról i zależności. Resentyment obdarzył go przenikliwością. Inteligencja poczuciem humoru.

A i sam pisarz, choć pełen jadu, to przecież pozwala sobie na niezłą zabawę.

I wtedy, gdy w opisie narady szefów holdingu (o szyderczej nazwie, bo rzeczywistość szydzi z nas!) Pro Patria pisze jakby nowe, poprawione wydanie wyjętej z „Miazgi” Jerzego Andrzejewskiego części „Intermedium, czyli Polskie życiorysy”, w której służby zyskują wreszcie właściwe miejsce w opowieści o tej dawniejszej i współczesnej Polsce.

I wtedy, gdy pozwala sobie na oniryczne sceny poczynając od przedziwnego lądowania w Warszawie przez wizytę w knajpie, gdy nagle rzeczywistość odkształca się i znajdujemy się w samym centrum barejowskiego Peerelu, czy gdy przeczołgiwani jesteśmy w przeróżnych post-komunistycznych urzędach, zaszczycani euroentuzjastycznym bełkotem.

Henryk Harsynowicz nie lubi ludzi, nie lubi siebie.

I Polkowski specjalnie nie lubi naszego bohatera. Och, jak różni się tym od Amerykanów, którzy pełni pobłażania dla ludzkich przywar rozkochani są w swoich postaciach, rozkochani są sami w sobie i fundują swym bohaterom jakieś dziwaczne samozbawienie.

Harsynowicz ludzi nie lubi. W Kanadzie – pozostańmy przy pierwszych stronach powieści, by nie psuć przyjemności lektury – jawi się jako klasyczny nieudacznik-nienawistnik:

„patrzył na Toronto jak na tymczasowy obóz Indian lub niepiśmiennych włóczęgów, w każdym razie barbarzyńców, choć doceniał fakt, że rozbite ciasno namioty były dość wysokie i z materiału w niezłym gatunku. Z coraz mniejszym zaangażowaniem grał rolę biednego krewnego dopuszczonego z łaski do posiłków na końcu stołu, a jednocześnie wielmożnego szlachcica wplatającego łacińskie sentencje w rozmowy z miejscowymi, dość prymitywnymi dorobkiewiczami. Był przecież wychowankiem starych miast, zasobnych w daty koronacji, ingresów arcybiskupów, głodujących oblężeń, rzezi ludności, bombardowań szpitali i dziecięcych ochronek, pożarów bibliotek i gotyckich kościołów, w których pokotem spali półżywi z przerażenia uchodźcy. Miał więc prawo czuć lekką pogardę wobec wczoraj wzniesionych osad, których obywatele nigdy nie musieli w ich obronie podpalać własnych domów, gmachów publicznych i mostów dojazdowych. Nie znali również uczucia towarzyszącego odnalezieniu martwego dowódcy obrony, który zanim palnął sobie w łeb, zdążył wywiesić przez okno skrwawioną białą szmatę”.

Okadzając się patosem, bliski wypowiedzenia Mrożkowego „wybili panie, wybili”, zachowuje się jak klasyczny emigrancki ignorant, nieświadom faktu, że nad tymi samymi wielkimi jeziorami, gdzie wygłasza swą filipikę przeciw nowej ojczyźnie, mieszkał Saul Bellow, w którego nazwisku człowiek niezanurzony w rozpamiętywaniu tylko własnej biedy, mógłby doszukać się bardziej swojsko brzmiącego Biełow, Bieło, usłyszeć, jak matka woła go swojskim imieniem Szlojme, i odtworzyć inną tragiczną historię emigrantów z Europy Wschodniej uciekających przed prześladowaniami. Że rozszerzając swą wrażliwość mógłby oczyma wyobraźni ujrzeć ojca Saula, Abrahama Biełowa, jak pełen nadziei czyta Puszkina i gra na skrzypcach w Wilnie, gdzie studiuje w rabinackiej szkole. Rozszerzając solidarność spojrzałby na Amerykę Północną jako na wielki obóz uchodźców z Europy, a na swój los jako inwariant losów uniwersalnych. Ale na to jest jeszcze za wcześnie. Henryk Harsynowicz, mimo że zbliża się do sześćdziesiątki, inicjację ma jeszcze przed sobą.

Choć zaliczany do emigracji zwanej solidarnościową jest przecież socjopatą i z międzyludzką solidarnością nie ma wiele wspólnego. Opis jego zaangażowań politycznych w latach osiemdziesiątych, internowanie widziane jego oczyma, to przecież zapis jakiegoś duchowego kalectwa, niemożności nawiązania głębszych relacji z otoczeniem. Rodzina? Przyjaciele? Stosunki z dziećmi? Wszystko oparte na emocjonalnej skazie. Na życiu przeżywanym jak przez szybę. Harsynowicz gardzi ludźmi, jest zbyt inteligentny by nie dostrzegać ich niezdarnie skrywanych motywacji, zapatrzony w siebie i celebrujący własne nieszczęście, nie jest w stanie otworzyć się nawet na najbliższych.

I przecież nie na jakiejś cudownej empatii i wspaniałym bohaterze polega wartość prozy Polkowskiego. Bo olśniewające fragmenty poetyckie, odkrywcze frazy pisarz umieszcza często jakby wbrew logice, wbrew konstrukcji bohaterów. Nie tylko Harsynowicz, ale i postacie epizodyczne wygłaszają ważkie kwestie i budują przesłanie „Śladów krwi”. Jak na wpół szalony ex-dyrektor podstawówki obecnie cieć strzegący upadłej szkoły, jak uczestnicy solidarnościowej popijawy, nawet jak dwuznaczny w swych wypowiedziach ojciec bohatera, jak stryjenka wypowiadająca sentencje o przebaczeniu:

„Wybaczyłam z bólem, ale wybaczyłam każdemu z osobna złoczyńcy. Bez względu na to, kim był. Ukraińcem, Polakiem, Rosjaninem, Niemcem czy tym młodym Żydem, który we Wronkach, przy każdym wyjściu z celi, bił Stasia pękiem ciężkich kluczy w tył głowy. Do końca życia miał sztywny kark. Ale narodom nie. Narodom, a zwłaszcza państwom nie można, nie należy wybaczać. Wielkiej Świętej Rusi i Tysiącletniej Rzeszy Niemieckiej nie. Nigdy! Tu obowiązuje inny porządek”.

Napotykani przez Harsynowicza w jego prywatnym śledztwie ludzie eksplodują poezją, obnażają prawdę, przywołują pamięć. Przemierzający dziwnie odkształcający się świat, konfrontujący się z rodzinną historią, historią krwawą i okrutną, nie dającą się zamknąć w budujący morał, nieco autystyczny Henryk, dopiero przygotowuje się do wejścia na drogę poznania. Nieprzypadkowo w finale powieści, będącej opowieścią o tym, jak żyje naród z przestrzeloną potylicą, Polkowski wycofuje bohatera sprzed naszych oczu. Jakby chciał ukryć przed nami wewnętrzny świat człowieka, który musi na nowo odbudować własną historię, który musi na nowo zrozumieć całą swą biografię. Jakby pokazując, że to także zadanie dla nas: jak stając w świetle okrutnej prawdy, nie poddać się rozpaczy i odnaleźć moc do dalszego życia. Końcowy akord to nie do końca jasna sytuacja między drugoplanowymi postaciami, widok podwórza, zdawałoby się poetycki banalny obrazek codzienności, który niesie jednak w sobie niepokojącą grozę:

„Obok piaskownicy otoczonej gładko wystrzyżonym trawnikiem, młode matki leniwie rozmawiały ze sobą. Kątem oka obserwowały kilkuletnie córki, które szczebiocąc, układały troskliwie lalki w wózkach. Gołębie odpoczywały. Z parapetów, które ginęły w objęciach cienia, przelatywały na maźnięte niewyraźnie plamami wczesnego słońca. Krępy listonosz, dźwigając na ramieniu coraz chudszą torbę krążył zapamiętale między klatkami schodowymi jak uderzona mocno bilardowa kula. Wysoko na balkonie powiewał czerwony sztandar powieszonej na żyłce dziewczęcej sukienki”.

Pozostawia nas poeta z kapitalną lekturą na nadchodzące dni, z lekturą do której się wraca, która już stanowi punkt odniesienia dla literatury współczesnej, z arcymistrzowskimi fragmentami, z wielkimi pytaniami dotyczącymi naszej zatrutej historii, naszych zatrutych wnętrz.

Jan Polkowski „Ślady krwi. Przypadki Henryka Harsynowicza”, Wydawnictwo M, Kraków 2013.
Powieść pod patronatem tygodnika „Do Rzeczy”.

Czytaj także