„Rzeczpospolita” poinformowała o następnej wpadce polskich negocjatorów w UE. Któryż to już raz? Otóż owi negocjatorzy tak się zapatrzyli w kolejne „europejskie” rozwiązanie, że znowu wyszło im jak zwykle. To znaczy projekt, przy którym obstawali – oczywiście reprezentując Polskę, a więc interesy Polski – traf chciał, stanie się kulą u nogi dla polskich firm i jednocześnie, rzecz jasna wyłącznie przez przypadek, będzie bardzo lukratywnym rozwiązaniem dla firm z kilku bogatych państw Unii Europejskiej.
Tym razem chodzi o tzw. jednolity patent, czyli nowe europejskie przepisy, które umożliwi wdrożenie jednolitego patentu w państwach należących do UE. Przedsiębiorcy od dawna przestrzegali w tej sprawie rząd Donalda Tuska, wskazując, że wraz z wejściem w życie tego prawa liczba patentów będzie się powiększać u nas każdego roku nawet o 60 tys. i o tyle też wzrastać będzie dla polskich przedsiębiorców skala utrudnień, aby żadnego z nich nie naruszyć.
By pojąć rozmiary problemu, przed którym stajemy, warto wiedzieć, że według Deloitte koszty dostosowania się do nowych przepisów (m.in. zakupu licencji i spraw sądowych) w ciągu najbliższych 20 lat mogą przekroczyć 50 mld zł. Kto będzie musiał wyciągnąć je z kieszeni? Oczywiście polskie firmy i ich klienci, czyli my wszyscy, a spora część tych pieniędzy przepłynie do znacznie majętniejszych państw UE.
Zastanawiam się, czy w tym wypadku kolejny raz poszło o brak wiedzy naszych negocjatorów, czy – też kolejny raz – o zapomnienie, czyich interesów mają w unijnym galimatiasie pilnować? Zapomnienie spowodowane odurzeniem zbyt dużą dawką tzw. idei europejskiej. I naprawdę nie wiem, która z tych ewentualności jest dla nich bardziej kompromitująca. W każdym razie mylenie ideologicznych frazesów o wspólnym europejskim domu z koniecznością twardego stawania w obronie własnych narodowych interesów, co w UE jest przecież standardem, jest trudne do wybaczenia.
A nieoceniony rząd Donada Tuska tłumaczy się, że „kwestia zaawansowania prac nad pakietem patentowym była priorytetetm Polski w trakcie sprawowania przez nasz kraj przewodnictwa w Radzie UE”. Czyli, jak rozumiem, do i tak już słonego rachunku za cyrk zwany prezydencją Polski w UE musimy dorzucić jeszcze 50 mld zł. Cóż, kto bogatemu zabroni, nieprawdaż panie premierze?