Na początku lat 90. wszystko, co przychodziło z Zachodu, niemal z miejsca zdobywało w Polsce popularność. Musiało spełnić tylko jeden warunek: być kolorowe. Liga NBA taka właśnie była, pełna gwiazd zaprzeczających prawom fizyki, kolorowych strojów drużyn i tańczących cheerleaderek. Na parkietach królowali wtedy Michael Jordan i Magic Johnson, ale uwagę przykuwali też inni, jak Dennis Rodman czy Charles Barkley. Jordan żuł gumę i w charakterystyczny sposób wysuwał język, lecąc wysoko nad parkietem w stronę kosza rywali. Drugi szeroko się uśmiechał i podawał piłkę tak, jakby wykonywał sztuczki cyrkowe. Nic dziwnego, że chłopcy na polskich podwórkach, jeśli akurat nie kopali piłki, to rzucali nią do kosza, ustawionego przez Towarzystwo Krzewienia Kultury Fizycznej albo jednego z ojców. Jedni chcieli być jak Chicago Bulls, inni jak Los Angeles Lakers, a ci mniej grzeczni jak zawodnicy Detroit Pistons z Rodmanem na czele. Każdy marzył też, żeby mieć kolorowe buty z charakterystycznym znaczkiem Nike, w których biegał Jordan.
Miłość i tęsknota
Jeśli coś burzyło ten obraz, to na pewno brak polskiego koszykarza w najlepszej lidze na ziemi. Oczywiście NBA była wtedy mniej otwarta na świat, ale przecież występowali tam zawodnicy z Niemiec, Holandii, Libanu czy Sudanu, więc można było marzyć, że i znad Wisły ktoś się pojawi. Liga nie była zamknięta nawet na przybyszów z krajów komunistycznych.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.