Kim są tytułowi „Zapomniani żołnierze Niepodległej”?
Pozwoliłem sobie tak nazwać naszych rodaków, którzy po wybuchu I wojny światowej podjęli walkę po stronie Ententy, tworząc formacje wojskowe u boku armii rosyjskiej. To była decyzja o kolosalnym znaczeniu dla przyszłości Polski. To dzięki politykom i dowódcom, którzy postawili na Ententę, nie doszło do zmonopolizowania polskiej sceny polityczno-wojskowej przez zwolenników sojuszu z państwami centralnymi. W efekcie nasz naród nie znalazł się w obozie pokonanych w momencie zakończenia Wielkiej Wojny, kiedy zwycięscy alianci decydowali o kształcie powojennej Europy. Zapomniani żołnierze Niepodległej to również Polacy, którzy w następnych latach przeciwstawiali się bolszewizmowi na frontach wojny domowej w Rosji, wspierając tamtejszą „Kontrę”. Ta grupa rodaków jako pierwsza podjęła walkę z pochodem rewolucji leninowskiej, często na odległych frontach - w stepach Kubania, górach Kaukazu, pod kołem podbiegunowym czy w syberyjskiej tajdze.
Jakie nazwiska spośród tych formacji wyróżniłby Pan jako szczególnie zasłużone dla sprawy polskiej?
Przede wszystkim trzeba wspomnieć o politycznych inicjatorach przedsięwzięcia: Romanie Dmowskim, Wiktorze Jarońskim i Zygmuncie Balickim. Wśród wojskowych tworzących Komitet Werbunkowy Legionów Polskich byli generałowie Edmund Świdziński, Ludomir Junosza-Stępowski i Piotr Szymanowski. Legionem Puławskim dowodził chwalebnie pułkownik Antoni Reutt, po nim Jan Rządkowski. Pod Krechowcami okrył się chwałą pułkownik Bolesław Mościcki, potem dowborczyk, zamordowany przez bolszewików. Generał Józef Dowbor-Muśnicki stanął na czele I Korpusu Polskiego. Swoją obecność zaznaczył generał Józef Haller, były dowódca II Brygady Legionów (galicyjskich), z którą przedarł się na stronę rosyjską pod Rarańczą, by następnie stanąć na czele II Korpusu Polskiego; niedługo potem obejmie dowództwo nad Armią Polską, przez aliantów uznaną za siłę sojuszniczą, w skład której wejdą nasze jednostki wojskowe we Francji i Rosji. Trzeba wspomnieć o generale Lucjanie Żeligowskim dowodzącym dywizją w stepach Kubania, następnie w Odessie. Nie da się pominąć pułkownika Waleriana Czumy organizującego polskie wojsko na Syberii, a tym bardziej pułkownika Kazimierza Rumszy, niezłomnego dowódcy Dywizji Syberyjskiej.
Działało wielu innych wybitnych dowódców, ale przecież przede wszystkim trzeba wspomnieć masy żołnierskie, bez których nie byłoby tej epopei. W latach 1914-1920 w polskich formacjach w Rosji służyło dziesiątki tysięcy naszych rodaków. W szeregi zgłaszali się nawet sędziwi weterani Powstania Styczniowego, deklarujący zdumionym werbownikom, że starczy im jeszcze sił, by umrzeć za Polskę. Wstępowali też potomkowie zesłańców, rzekomo do cna zrusyfikowani, którzy nie potrafili powiedzieć słowa po polsku, ale deklarowali z dumą: „Ja iz Poliakow!”.
Z czego, Pańskim zdaniem, wynika nieznajomość historii tych ludzi i fakt, że najczęściej wspomina się jedynie o Legionach Józefa Piłsudskiego?
No właśnie, mówi się powszechnie o „Legionach Piłsudskiego” - a przecież takiej formacji nie było! „Galicyjskie” Legiony Polskie, działające w ramach armii austro-węgierskiej, utworzono w wyniku starań polityków takich, jak Juliusz Leo i Leon Biliński. Piłsudski objął dowództwo Legionu Zachodniego, potem przekształconego w I Brygadę Legionów Polskich. Posiadał też znaczne wpływy w sformowanej później III Brygadzie, ale już z II „Żelazną” Brygadą Hallera było mu nie po drodze, co udowodnił choćby kryzys przysięgowy. Silny antagonizm dzielił nie tylko dowódców, ale i zwykłych żołnierzy. Ci należący do I Brygady mieli bowiem opinię postępowców, socjalistów i wolnomyślicieli. Z kolei w Brygadzie Hallera panował duch politycznego konserwatyzmu, w tym mocne eksponowanie przywiązania do wiary katolickiej. To dlatego pierwszobrygadziści pogardliwie określali hallerczyków mianem „biskupów”.
Dopiero w międzywojennej Rzeczypospolitej pozycja, jaką zdobył Józef Piłsudski i jego obóz polityczny pozwoliła wykreować rzekome „Legiony Piłsudskiego” na główną polską siłę zbrojną okresu Wielkiej Wojny, czy wręcz główną siłę sprawczą odzyskania niepodległości. Po zamachu majowym sanacja narzuciła Polsce własną politykę historyczną, uwypuklając zasługi „Komendanta” i jego legionistów. Prowadziło to do gorszącej licytacji zasług, tak jakby przelaną polską krew dało się podzielić na „lepszą” i gorszą”, „ważniejszą” i „mniej ważną”.
Niestety, owo zawłaszczenie zdaje się obowiązywać również dzisiaj. Mało kto ma świadomość, że w naszych oddziałach u boku Ententy, w Rosji i we Francji, służyło kilkakrotnie więcej żołnierzy, niż w Legionach Polskich wspierających Austro-Węgry i Niemcy. Ale skąd ludzie mają o tym wiedzieć? Moja książka ukazała się w jubileuszowym roku 2018. Mówiło się wtedy o zalewie publikacji rocznicowych, tylko proszę policzyć, ile z nich traktowało o formacjach innych niż piłsudczykowskie.
Tragizm sytuacji polegał m.in. na tym, że po przeciwnych stronach frontu stanęli polscy żołnierze. Czy zachowały się świadectwa na ten temat?
Kiedy w roku 1914 powstawały pierwsze polskie oddziały u boku armii rosyjskiej, na uwagę zasługiwał postulat organizatorów przedsięwzięcia, iż „formowane Legiony nie mogą być użyte w żadnym wypadku do walki z Legionami Polskiemi, powstałemi w b. zaborze austriackim”. Ryzyko starcia obu formacji było minimalne, jednak inni Polacy, wcieleni do armii trzech państw zaborczych, takiego przywileju nie posiadali. Mówimy tu o trzymilionowej rzeszy rekrutów, z których pół miliona zginęło. Zapewne niejeden padł od kuli rodaka, który po prostu mierzył do człowieka we wrogim mundurze.
Chyba najbardziej przejmującym świadectwem ówczesnych dramatów był wiersz Edwarda Słońskiego „Ta, co nie zginęła”. Słoński - piłsudczyk, pepeesowiec, galicyjski legionista - w swoim utworze zwracał się do „brata-wroga” służącego pod carskim sztandarem: „A gdy mnie z dala ujrzysz/ od razu bierz na cel/ i do polskiego serca/ moskiewską kulą strzel”. Poeta w pełni uznawał racje „brata-wroga” i zachęcał go do wytrwałości. Bo przecież, jak wieszczył Słoński, „Ta, co nie zginęła/ Wyrośnie z naszej krwi”. Wiersz wywołał piorunujące wrażenie po obu stronach frontu. Przedrukowała go prasa w zaborze rosyjskim, zmieniając tylko kulę „moskiewską” na „niemiecką”. Rosyjski cenzor został w ten sposób uspokojony, natomiast zestawienie obu wersji utworu przynosi przejmujące świadectwo wspólnoty celu Polaków ze wszystkich zaborów. Także ich wspólnoty bólu.
Po odzyskaniu niepodległości przez nasz kraj wszyscy stanęli w jednym szeregu, tworząc Wojsko Polskie. Czy jednak stare podziały pozostały?
Wielu żołnierzy Formacji Wschodnich odegrało ogromną rolę podczas walk o granice Rzeczypospolitej. Generał Dowbor-Muśnicki dowodził Powstaniem Wielkopolskim. Generał Wacław Iwaszkiewicz stał na czele Armii „Wschód” w wojnie polsko-ukraińskiej, zaś w czasie konfliktu z bolszewikami kierował Frontami: Galicyjsko-Wołyńskim, Galicyjskim, Podolskim, 6 Armią, wreszcie Frontem Południowym. Generał Żeligowski przeszedł do historii jako oswobodziciel Wileńszczyzny. Trudna do przecenienia była rola generała Hallera, którego Błękitna Armia w ogromnym stopniu podniosła wartość bojową naszych sił zbrojnych, w 1920 roku Generalnego Inspektora Armii Ochotniczej, zaś podczas operacji warszawskiej dowódcy Frontu Północnego.
Pewne niesnaski między oficerami pochodzącymi z różnych armii, które dopiero co stały naprzeciw siebie, były nieuniknione. Wszakże oprócz zgrzytów, sporów, urażonych ambicji wydarzyło się coś znacznie gorszego. Latem i jesienią 1919 roku wysłannicy Piłsudskiego prowadzili tajne rokowania z bolszewikami. Obiecywali wstrzymanie działań Wojska Polskiego, aby odciążyć Armię Czerwoną w jej dziele łamania oporu „czarnej reakcji rosyjskiej”. Zostawmy na boku spory, czy „zmowa mikaszewicka” rzeczywiście miała decydujący wpływ na wynik wojny domowej w Rosji. Jednak trzeba zauważyć, że emisariusze Piłsudskiego, ułatwiając działania wojskowe „czerwonym”, niejako podpisywali się pod wyrokiem śmierci na wciąż walczące u boku „białych” Rosjan formacje polskie.
Największa z nich, Dywizja Syberyjska, została zniszczona przez bolszewików dopiero w styczniu 1920 roku, po klęsce admirała Kołczaka – prawie 10.000 polskich żołnierzy poszło wtedy do okrutnej niewoli, 40% jej nie przeżyło. Tragedii tej wielkiej jednostki nie spowodowała sama bezwzględność wroga. Wcześniej przez szereg miesięcy podejmowano rozpaczliwe starania o zainteresowanie władz w Warszawie spodziewanym dramatem polskich Sybiraków. Niestety, nasi decydenci widać mieli na głowie ważniejsze dla nich sprawy… Kontrastowało to z sytuacją innych oddziałów narodowych obecnych na Sybirze, w porę ewakuowanych. Stanisław Strzemecki, prezes Polskiego Komitetu Wojennego na Wschodnią Rosję i Syberię, pisał: „Trzeba z goryczą powiedzieć, że Czesi, a nawet Jugosłowianie, więcej pamiętali o swych rodakach na Syberji niż Polska”.
Jak żołnierze Formacji Wschodnich byli traktowani w II RP?
Za tworzeniem polskiego wojska w Rosji stała przede wszystkim inicjatywa środowisk Narodowej Demokracji. To w sposób naturalny wpłynęło na sympatie dowódców i żołnierzy, zarazem stawiając ich w opozycji do piłsudczyków. Ci ostatni na wiosnę 1918 roku próbowali przechwycić dowództwo I i III Korpusów Polskich, bezskutecznie. Dość szokujące wspomnienia z tego okresu zostawił piłsudczyk T. Hołówko, podówczas emisariusz POW, który wierny swym socjalistycznym korzeniom pomstował na polskich „kondotierów”, „najmitów” i „sprzymierzeńców reakcji rosyjskiej”, toczących „absurdalne” walki z bolszewikami, próbujących zahamować „proces dziejowy” w Rosji.
W odrodzonej Rzeczypospolitej zaufanie Piłsudskiego szybko zdobył generał Żeligowski, który na jesieni 1920 przeprowadził tajną operację wojskową, znaną jako „bunt Żeligowskiego”. Później, niestety, jako minister wojny brał udział w przygotowaniach do przewrotu majowego i obalenia legalnych władz Rzeczypospolitej. A inni?
Generał Dowbor-Muśnicki napisał z goryczą, że o wybitnych czynach jego podwładnych mówiono powszechnie, ale o ich oszałamiających karierach nikt nie słyszał. Przez jakiś czas jaśniała gwiazda Hallera, mocno zaangażowanego w działania wojskowe, polityczne, społeczne - ale po zamachu majowym piłsudczycy przenieśli go w stan spoczynku. Tragiczny był los generała Bolesława Jaźwińskiego, byłego dowborczyka, więzionego po 1926 roku. Miesiące spędzone w celi przypłacił utratą zdrowia, paraliżem, do końca życia nie odzyskał równowagi psychicznej.
W tym czasie trwało już rugowanie pamięci o Formacjach Wschodnich (i w ogóle o polskich oddziałach u boku Ententy), co niekiedy przybierało żenującą postać. Pan doktor Wojciech Muszyński w swej wspaniałej pracy „Białe Legiony” przypomniał skandal wokół Międzykoalicyjnego Medalu Zwycięstwa, ustanowionego dla byłych żołnierzy alianckich zasłużonych podczas Wielkiej Wojny, w tym także dla Polaków. Każda armia Koalicji opracowała własną wersję tego prestiżowego odznaczenia. Niestety, w naszym kraju prace nad uhonorowaniem kombatantów zostały przerwane po zamachu majowym. Jak zauważył doktor Muszyński, marszałek Piłsudski na aliancki Medal nijak nie zasługiwał (przecież podczas wojny światowej zaoferował swe usługi państwom centralnym!). Dlatego, koniec końców, swoje wersje Medalu Zwycięstwa otrzymali wojskowi nawet z Kuby, Syjamu czy Filipin, tylko nie Polacy.
Inna Pańska książka: „Warszawa' 44. Popiół i łzy” podejmuje z kolei tematykę, która wydaje się być znana opinii publicznej. Czego na podstawie tej publikacji można dowiedzieć się o Powstaniu Warszawskim?
Książka jest reportażem historycznym utkanym z dziesiątków epizodów. Jeden z recenzentów nazwał ją „wielobarwnym żałobnym freskiem”. Poznajemy okoliczności podjęcia decyzji o rozpoczęciu Powstania, siły i środki jakimi dysponowały obie strony, przebieg i bilans walk. Obserwujemy walczące i umierające miasto, realia walk na barykadach i dramatyczny los cywilów, akty heroizmu i chwile załamania, prawdziwych bohaterów, jak i kryminalistów żerujących na cudzym nieszczęściu.
Przyznam, że ta pozycja wzbudziła żywe, a przy tym skrajnie odmienne reakcje wśród moich Czytelników. Niektórzy mówili, że mieli po niej złe sny. Ktoś ciskał we mnie gromy, że niczego nie rozumiem, bo „powstańcy tak naprawdę wygrali”. Ktoś inny dziękował mi, ale dodał, że podczas lektury parę razy popłakał się jak bóbr - gdy czytał o ciężarnej kobiecie pogrzebanej pod stosem trupów, która nagle odzyskała siły i podjęła walkę o przetrwanie, bo poczuła skurcze porodowe; albo o Żydówce uratowanej przez Polaków, nawróconej na katolicyzm, błagającej Boga, by powstrzymał Swą karzącą dłoń, by oszczędził dzieci i kościoły w bombardowanym Hamburgu… Kolejny Czytelnik stwierdził, że dawno nie spotkał książki tak gorzkiej. Ale przecież nasza historia była właśnie taka – bardzo często chwalebna, niekiedy wstydliwa, jednak prawie zawsze gorzka.
Nie zatrzymuje się Pan jednak na historii XX wieku. Czy książka „Walki Polaków z islamem” jest przedstawieniem Polski jako przedmurza chrześcijaństwa?
To złożona sprawa. Określenie antemurale christianitatis bywało używane wobec Polaków już w XV wieku, choć upowszechniło się dopiero w XVII stuleciu. To właśnie wtedy, w czasach konfrontacji z Imperium Osmańskim i jego lennikami z Chanatu Krymskiego, nasz kraj stanowił jedną z ważniejszych zapór na drodze wojującego islamu. Interesujące, że w tym zderzeniu cywilizacji walczyli po naszej stronie także polscy i litewscy Tatarzy-muzułmanie. Choć nie jest to specjalność wyłącznie polskiego przedmurza – wystarczy wspomnieć wyznawców Allaha w oddziałach turkopoli bijących się u boku krzyżowców w Ziemi Świętej, czy też Mauri pacis stawających dzielnie podczas hiszpańskiej rekonkwisty.
Jednak trzeba pamiętać, że Polacy mieli okazję krzyżować ostrza z wyznawcami Mahometa o wiele wcześniej, podczas II, III i V Wypraw Krzyżowych, w trakcie najazdów Złotej Ordy, na Kosowym Polu, nad Worsklą, pod Warną czy w trakcie odsieczy Belgradu. Boje Sarmatów z bisurmanami w czasach I Rzeczpospolitej miały w XIX wieku interesującą, a mało znaną kontynuację, w postaci wojen na Bałkanach, w górach Kaukazu czy na piaskach Sahary, toczonych z udziałem Polaków występujących pod obcymi sztandarami – greckimi, rosyjskimi, austriackimi czy francuskimi.
Polskie wojny z islamem to wcale nie zamierzchła przeszłość. Dziś mamy w świeżej pamięci niedawno zakończone tak zwane „misje stabilizacyjne” w Iraku i Afganistanie, które wbrew zapewnieniom polityków okazały się prawdziwymi wojnami z bezlitosnym przeciwnikiem. Kwestia udziału naszych wojsk w tych interwencjach wywołała szereg dyskusji i sporów. Znacznie mniej mówiło się o polskich ofiarach zamachów islamistów, o tym, że w różnych punktach globu dżihadyści mordowali naszych rodaków, zanim pierwszy żołnierz Wojska Polskiego postawił stopę na irackiej czy afgańskiej ziemi. Dzisiaj zjawiskiem potencjalnie groźnym jest akces pewnej liczby Polaków w szeregi islamistycznych bojówek w Europie i na Bliskim Wschodzie, także probisurmańska propaganda uprawiana przez część mediów.
Co łączy wszystkie Pańskie książki?
To historie ludzi postawionych przed krańcowo trudnymi wyborami, bądź też całkowicie pozbawionych możliwości wyboru. Historie często straszne, napisane przez życie, a jeszcze bardziej przez śmierć – bo to ciągła opowieść o zabijaniu. Stale pojawia się w nich motyw relacji między religią, patriotyzmem i przemocą. I nie ma tu łatwych, prostych, politycznie poprawnych odpowiedzi. Aby przeciwstawić się zmotywowanemu przeciwnikowi – wyznawcom rewolucji marksistowskiej, zwolennikom wyższości rasy nordyckiej, czy wreszcie dżihadystom różnych epok – potrzeba było ludzi posiadających szczerą wiarę. Wiarę w swojego Boga, w swój kraj, we własny naród. Pochodu zła nigdy nie zatrzymano przywdziewając podkoszulek z pacyfą, ani wymachując tęczową flagą.
Dziękuję za rozmowę.
Andrzej Solak jest absolwentem historii UJ, dziennikarzem, autorem kilku książek, w tym wydanych w Wydawnictwie eSPe "Kresów w płomieniach", "Modlitwy mieczy" i "Męczenników katolickich ostatniego stulecia".