W kinie mieliśmy już historie o blondynkach w atłasowych sukniach, uwodzicielskich amantach, o kowbojach, Indianach, wojnach międzygalaktycznych. Było o przygodach, bitwach, katastrofach, awanturach, morderstwach. Filmu o sprzątaniu jeszcze nie było, chociaż teraz w gorączkowym poszukiwaniu tematów reżyserzy i do tego się biorą.
Jednak nazwać „Perfect Days” Wima Wendersa filmem o sprzątaniu byłoby nie tylko głębokim nietaktem wobec tej uroczej historii, lecz także zafałszowaniem jej przesłania. Jest to film o skromnej codzienności, o skromnym człowieku, który prowadzi monotonny żywot, co wszelako nie prowadzi go do traum, frustracji i innych współczesnych wielkomiejskich udręk oraz nie wpycha w łapy psychoterapeutów. Wręcz przeciwnie: bohater filmu Wendersa jest zadowolonym ze swego życia, pogodnym człowiekiem, wstaje o świcie, cały dzień pracuje, sprzątając toalety, czyta książki, siaduje na ławeczce, żeby patrzeć na drzewa. Nie czuje się upokorzony zajęciem, do którego wielu wolałoby się nie przyznawać.
W podobnej kategorii kina kameralnego z wolną akcją był parę lat temu film „Patterson” Jima Jarmuscha. Też skromniutki, prawie monotonny, ale budujący w swojej wymowie.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.