Słuchacz, dzwoniący do „W tyle wizji”, poprosił o skomentowanie faktu nominowania do rady nadzorczej Polskiej Grupy Zbrojeniowej pana Bartłomieja Misiewicza mimo braku wymaganego ustawą wykształcenia i nieukończenia stosownego kursu. Czy aby obecna władza nie robi tego samego, co poprzednia? – kryło się w tym pytaniu.
Powiedziałem mu, że sytuacja jest zasadniczo odmienna niż w wypadku władzy poprzedniej. Otóż gdy tamta władza nominowała na różne stanowiska osoby, którym brak było do tego formalnych tytułów, był to nepotyzm i skok na kasę. Gdy natomiast robi to władza obecna, to jest to rewolucja. Albo lepiej powiedzieć – powstanie. A logika powstańcza jest taka, że na kluczowe odcinki trzeba rzucać ludzi pewnych, reprezentujących Sprawę, nie przejmując się takimi drobiazgami, jak to, że młody czy niedoświadczony.
Że brakuje panu Misiewiczowi jakiegoś tam świstka? Wszyscy ci, którzy te świstki mają, byli z układu. Zresztą, przykład ministra infrastruktury pokazuje, że uzupełnienie go to będzie sprawa kilku miesięcy.
Nie wiem, czy telewidz wyczuł w moich słowach ironię. Wielu nie wyczuło, zasypując mi konto pryncypialnymi i nadętymi komentarzami w stylu „a PiS obiecywał” (małe posążki bożka ironii, rzeźbione w soli, przeciętnemu użytkownikowi mediów społecznościowych kojarzą się tylko z dosmaczaniem zupy – takie to czasy kulturowego analfabetyzmu z pozorami powszechnego wykształcenia). Myślę zresztą, że nie wyczułby jej i sam minister Macierewicz, który otwartym tekstem mówi, że pan Misiewicz jest w PGZ jego człowiekiem, i w imię tego właśnie otwarcie lekceważy formalne wymogi, stawiane członkom rad nadzorczych przez przepisy. Przepisy w końcu są po to, by je zmieniać, na tym właśnie polegają rewolucje.
Oczywiście, można zapytać, czy to nie to samo – mianowanie niekompetentnych dlatego, że są zblatowanymi kolesiami, z mianowaniem równie niekompetentnych dlatego, że są wiernymi żołnierzami pierwszej, najlepszej z brygad. Nie podejmę takiego sporu. Może zechce to zrobić ktoś z grona apologetów Antoniego Macierewicza, do którego ja się nigdy nie zaliczałem i nie próbowałem zaliczać. I nie dlatego, żebym miał coś do Macierewicza jako do człowieka; przeciwnie, jego życiorys wzbudza najwyższe uznanie, i tylko ludzie mający kompletnie narobione w głowach mogą niezłomność Macierewicza wyśmiewać i straszyć nią, jednocześnie wielbiąc analogiczne cechy u Michnika i przypisując je Wałęsie. Najwyższe uznanie oznacza, że gotów jestem Macierewiczowi przyznać wszystkie możliwe ordery i gratyfikacje, pomniki, laury i ornamenty, z wyjątkiem tego, na czym mu naprawdę zależy: władzy.
Mój dystans do Macierewicza wynikał zawsze ze sposobu uprawiania przezeń polityki: najkrócej mówiąc, być zawsze właścicielem najbardziej radykalnej narracji i wszystkich szantażować że są niewystarczająco radykalni. To się doskonale sprawdza w działalności podziemnej, antytotalitarnej, czyli totalnie opozycyjnej, czego najlepszym dowodem życiorysy Piłsudskiego czy Lenina. W demokracji jednak, nawet kulawej, czyni ze współzałożyciela KOR ośrodek destrukcji każdej formacji, w obrębie której się Macierewicz znajdzie. Tak było z ZchN i z ROP Olszewskiego, a dziś te same pęknięcia zaczynają się wskutek działalności Macierewicza pojawiać na PiS.
Z jednej strony mogę zrozumieć Kaczyńskiego, gdy mówi, że Macierewicz jest mu niezbędny, niezastąpiony tam, gdzie trzeba się zmierzyć z gangsterami i wykazać maksymalną twardością; z drugiej, jeśli Kaczyński sądzi, że Macierewicz jest rodzajem morgersterna, którym można zwalić wroga z konia i skruszyć jego zbroję, a potem się go schowa pod kulbakę, to się myli. Polityk tak niezłomny w swym radykalizmie bezustannie buduje wokół siebie sektę równie niezłomnych. I w końcu albo musi w pewnym momencie partię rozwalić, i zabrawszy z niej ową sektę oskarżyć pozostałych o zdradę, zaprzedanie się i przejście na stronę szatanów – albo poprzez rozstawienie swych wyznawców po kluczowych punktach formacji przejąć nad nią kontrolę i poprowadzić całą ku działaniom po pierwsze dla ogółu nieakceptowalnych, po drugie – przeciwskutecznych, bo z zasady odrzucających jakikolwiek pragmatyzm.
Naprawdę nie przypadkiem pozwoliłem sobie powyżej na retoryczne przywoływania Piłsudskiego, Lenina i Pierwszej Brygady. Pewne mechanizmy są niezmienne, powtarzalne. Ludzie nie znający historii i nie rozumiejący jej widzą tylko jedno – że Macierewicz promuje jakichś nastolatków. I odruchowo interpretują to przez narzucający im się, bo utrwalony w III RP wzorzec polityki kadrowej, nazwijmy to, peeselowskiej. Tymczasem podobieństwo jest pozorne. Macierewicz swych młodych współpracowników (każdy radykał w pewnym wieku otoczony jest głównie nastolatkami, bo rówieśnicy z czasem złagodnieli i się wykruszyli, a on nie – patrzcie choćby na Korwina) nie kryjąc, że przyczyna dla której ich właśnie promuje kosztem bardziej kompetentnych jest osobiste zaufanie. I chodzi tu o zaufanie tylko w tym sensie, że zrobią co trzeba i wykonają sumiennie jego polecenia, ale też, że kierują się równie idealistycznymi motywami jak on sam, nie polecą na kasę i nie dadzą się skorumpować.
Czyż zresztą sam „Komendant” Kaczyński nie postępuje tak samo?
Skoro wydawca już publicznie wysypał się, że kończę właśnie książkę o fatalnych dla Polski skutkach działalności i legendy Józefa Piłsudskiego, to nazwę ten wzorzec wprost „sanacyjnym”. Tak właśnie dobierał swych „wiernych Soroków” człowiek, którego nazwiska wielu do dziś nie umie wymówić inaczej, niż z nabożną czcią. Efektem było opanowanie kraju przez różnego rodzaju miernoty – Becków, Rydzów, Dębów-Biernackich, Rómmli i Koców, którym ostatecznie oddał Piłsudski wszystko, rządy, finanse, gospodarkę, i które doprowadziły kraj do zagłady z takim patriotycznym nadęciem i zadęciem, że wielu do dziś ta zagłada upaja dumą.
Zostawmy na boku historię, która przecież nigdy nie powtarza się dosłownie – Macierewicz nie jest Leninem ani Piłsudskim, tylko działa według tych samych mechanizmów, w zupełnie innych warunkach. Chodzi mi tylko o przykład. Historia pokazuje bowiem, że polityka personalna prowadzona na zasadzie budowania z wiernych wyznawców „kadróweczki” (kto pamięta, czyjego autorstwa to zdrobnienie?) nigdy do niczego dobrego nie doprowadzi. W międzywojennej Polsce do prezesowania bankowi, kierowania fabryką czy ministerstwem, nie mówiąc o premierostwie, dochodziło się przez Legiony, dziś w tej części Polski PiS, która nazwałbym „niemadrycką”, droga wiedzie poprzez Marsze Smoleńskie i weryfikowanie WSI. Jedno i drugie nie ma nic wspólnego ze skutecznym zarządzaniem.
Irytuje mnie hasło „PiS-PO jedno zło”, bo oczywiście mamy tu do czynienia z różnymi rodzajami zła. I jeśli kolejne „okienko” polskiej niepodległości nie ma się jeszcze za życia mojego pokolenia znowu zamknąć, jest bardzo ważne, żeby zrozumieć, jakie z kolei zagrożenia – odmienne, niż w wypadku postkolonialnej nomenklaturowej kleptokracji, wydającej z siebie właśnie poprzez KOD ostatnie charkoty – niesie ze sobą ten neosanacyjny model, w wielu szczegółach łudząco podobny do przedwojennego. Bez zrozumienia, nie da się na nie przygotować poważnej politycznej odpowiedzi. Bo pajacowanie opozycji liberalnej może tylko rządy PiS umocnić i utrwalić w nieskończoność, nawet jeśli w większości społeczeństwa będą budzić narastające niezadowolenie.
Demonstracyjne pogwałcenie procedur i przepisów w sprawie Bartłomieja Misiewicza, podobnie jak uporczywe wciskanie Apelu Smoleńskiego w każdą, nawet zupełnie do tego niestosowną uroczystość, to drobne, pierwsze syndromy neosanacyjnego zidiocenia. Nie powinien ich lekceważyć przede wszystkim sam PiS i jego zwolennicy – ale zlekceważy, nie mam wątpliwości, przez ostatnie miesiące środowisko to zbudowało już dość rozbudowany dyskurs wypierania wszelkich błędów i niedostatków obecnej władzy zestawem rozmaitych frazesów, nad którymi dziś akurat nie chce mi się tu pastwić. Tym bardziej więc powinni uważnie analizować takie znaki ci, którym marzy się Polska nowoczesna, republikańska i dostatnia.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.