Wściekamy się (i słusznie), że Ukraińcy czcząc swego Banderę widzą w nim tylko bohatera walki z Niemcami i ofiarę ich represji, cała resztę wyrzucając z pamięci. Ale w Piłsudskim chcemy widzieć tylko pierwszego Naczelnika Państwa, zwycięskiego wodza i wzór romantycznego poświęcenia dla Polski; dyktatora, bezwzględnie prześladującego i mordującego politycznych przeciwników, czy nasyłającego na Sejm swych uzbrojonych drabów w mundurach niczym Lenin „mariaków” na Konstytuantę – już nie.
Trzeba przeciwko temu protestować nawet nie ze względu na szacunek dla historycznej prawdy, ale dlatego, że to przejaw i dowód naszej kompletnej niedojrzałości. A to właśnie owa niedojrzałość jest przyczyną polskiej ogólnej niemożności wszystkiego, zwłaszcza zaś niemożności zorganizowania sobie życie państwowego i społecznego.
Piszę o tym całą książkę (już kończę) więc tylko pokrótce. Niewątpliwe zasługi Piłsudskiego dla niepodległości to przede wszystkim jego działalność jako Naczelnika Państwa, kiedy to z wielką energią organizował jego struktury i zwłaszcza to, co było wtedy najpotrzebniejsze, czyli armię – oraz, oczywiście, charyzmatyczne dowodzenie wojną 1919-1921 i bitwami nad Wisłą i nad Niemnem, które były największymi polskimi sukcesami militarnymi w nowożytnych dziejach i warunkiem ocalenia państwowości. Do tych niewątpliwych zasług uparcie dodawana jest trzecia: że był „twórcą i wodzem legionów, które wywalczyły niepodległość”, i to już jest fałsz, i to podwójny. Wstyd słuchać, jak powtarzają go w kółko w telewizji nawet historycy.
Twórcami Legionów byli zapomniany dziś Juliusz Leo i pamiętany z zupełnie innych powodów Władysław Sikorski, nominalnych dowódców było po kolei kilku, wszyscy rekrutowali się z grona zaustriaczonych c.k. generałów polskiego pochodzenia, ale dowództwo faktyczne nad całością sprawował przez większość czasu Władysław Ostoja-Zagórski; ten właśnie, którego natychmiast po zamachu majowym Piłsudski kazał uwięzić, a następnie skrytobójczo zlikwidować ze strachu przed jego wiedzą o wieloletniej współpracy „Komendanta” z wywiadem Austro-Węgier.
Piłsudski był istotnie twórcą i komendantem „Strzelca”, na którym, obok konkurencyjnych Drużyn Strzeleckich, oparła się organizacja Legionów. Ale w jego planach (delikatnie mówiąc, nie liczących się z realiami, jak zresztą wszystkie jego strategie) miała to być siła, która wywoła w Królestwie powstanie, oderwie je od Rosji i proklamuje suwerenne państwo polskie, rozmawiające z innymi uczestnikami wojny na równych prawach. Żadnych legionów u boku zaborcy tworzyć nie zamierzał. Gdy je utworzono (bo powstańcze plany runęły, wściekli Austriacy kazali po prostu zwinąć cały strzelecki interes, i wspomniani Leo z Sikorskim wykonali wielką improwizację, by istnienie formacji w narodowych mundurach ratować) był wściekły i sabotował tworzenie Legionu Zachodniego, usiłując oprzeć przetrwanie swych kadrowych batalionów na bezpośrednim porozumieniu z Niemcami. Gdy wreszcie został dowódcą I Brygady, wykorzystywał to by stale buntować ją przeciwko dowództwu i przekształcać jej korpus oficerski w sektę swych wyznawców.
Fałsz drugi – legiony niczego nie wywalczyły. Piłsudskiego wyrzucono z nich (formalnie – sam odszedł) po półtora roku, przez krótki czas „kierował” wydziałem wojskowym w marionetkowym niemieckim rządzie Królestwa, a w końcu poszedł siedzieć do Magdeburga. Same Legiony rozwiązano w 1916 roku, przekształcając w całkowicie już niesamodzielny Polski Korpus Posiłkowy. Praktyczne znaczenie Legionów polegało tylko na tym, że gdy już Polska odzyskała Niepodległość, dostarczyły przysłanemu z Magdeburga Piłsudskiemu „tysiąca walecznych”, fanatycznie wiernych mu wyznawców, którymi naszpikował armię i całe państwo. A także na zbudowaniu legendy Komendanta – co pozwoliło mu wkrótce, jedno i drugie, sięgnąć po władzę dyktatorską. Czy bez tej kadry i bez tej legendy Polska by nie powstała i nie obroniła się przed bolszewikami?
Na pewno Polska nie odrodziłaby się, gdybyśmy nie pozyskali dla naszej sprawy opinii publicznej w USA i prezydenta Wilsona. To zasługa Paderewskiego i Dmowskiego. Nawet mimo poparcia USA, Wielka Brytania wciąż starała się Polskę zdusić w zarodku – że tak się nie stało, to znowu zasługa Dmowskiego i jego ogromnej pracy w Wersalu. Że w kraju w 60 proc. chłopskim znalazł Naczelnik Państwa milion poborowych gotowych walczyć za Ojczyznę, że lud polski podążył za Polską, a nie, jak byli tego pewni bolszewicy Lenina, za niesioną przez nich rewolucją, to znowu zasługa ludowców, z których wymieńmy tylko premiera Rządu Jedności Narodowej w 1920 roku, Witosa. Ale i polskich socjalistów, takich jak Daszyński, dzięki którym socjalizm nasz poszedł w kierunku niepodległościowym, a nie w śaldy luksemburgizmu. Dalej, nie byłoby Polski bez wygranych powstań Wielkopolskiego i Śląskiego, a więc i o Korfantym, i o Dowborze-Muśnickim zapomnieć nie wolno. A i bez „błękitnej armii”, która w porę dotarła na front bolszewicki, pewni by się nam nie udało, więc o Hallerze też wypadałoby wspomnieć. Długa, dużo dłuższa jest ta lista ludzi potem, w wolnej Polsce przez reżim Piłsudskiego więzionych i gnojonych, a dziś wciąż, w imię przejrzystości legendy, trzymanych w czyśćcu niepamięci.
Odzyskanie niepodległości to był wielki, skomplikowany proces, który udał się dzięki pracy wielkiej liczby osób i organizacji. Dzięki temu, że Polacy ówcześnie stali się jak nigdy wcześniej odpowiedzialni i dojrzali, zdolni do przezwyciężenia podziałów, do współpracy.
Piłsudski, zwycięski i charyzmatyczny wódz, ale chorobliwy megaloman pozbawiony szerszych politycznych horyzontów wszystko to zniszczył. Niestety, zabrakło nam mądrości i odwagi Ateńczyków, którzy potrafili swych zwycięskich wodzów w porę wypędzać, gdy uderzał im do głów nadmiar ambicji. Legiony, wyrosłe z chybionej politycznej koncepcji związania sprawy polskiej z państwami centralnymi, nie wywalczyły niepodległej Polski – dopiero, gdy była już wolna, podbiły ją dla Piłsudskiego. A cała stworzona przez sanacyjny reżim propaganda i fałszywa narracja o niepodległości, zakonserwowana wojenna zagładą i półwieczem „prylu” zabiły w Polakach na dobre, do dziś, poczucie obywatelskiej odpowiedzialności za państwo, tego ducha republikańskiego zaangażowania, który tak pięknie zatriumfował u zarania wieku XX. Zamiast być Rzymianami, staliśmy się helotami – społecznością niewolników, którzy potrafią tylko bezmyślnie obdarzać oddaniem jakiegoś „wodza” i wierzyć, że ni z tego, ni z owego, na pierwszego On wszystko im da i załatwi.
Dlatego tak łatwo Polakom wmawiać, że wszystko zawdzięczają nie sobie samym, tylko jakiemuś tam komuś, kto przeskoczył przez płot, więc teraz powinien być dla nich „świętym”. I nie jest ważne, kto to jest, ani ilu się po polskiej polityce szwenda takich półpiłsudskich i ćwierćpiłsudskich, nie mówiąc o różnych ósemkach, szesnastkach i trzydziestodwójkach, nasycających życie publiczne swoimi postsławojami, wicerydzami i neobeckami. Ważne jest, że kult Piłsudskiego – nie o niego tu nawet chodzi, tak działa każdy „kult jednostki” – więzi nas w tym, jakby powiedział Gombrowicz, wiecznym gówniarstwie, i czyni polityczne dzieci, szarpiące się w emocjonalnym rytmie między oddaniem i wiara a apatią i rozczarowaniem.
Dawni Sarmaci, dla których republikanizm był powietrzem, a „absolutum dominium” złem największym i najbardziej odrażającym nie poznaliby w nas w tej chwili swoich potomków.