Prawdopodobnie Państwo wiedzą o co chodzi, ale przypomnę. Aptek ma być mniej, tylko jedna na wyznaczonym obszarze, a ceny leków będą podregulowane w górę, tak, żeby ci aptekarze, którzy na rynku zostaną (a zostaną ci, którzy dostaną odpowiednie uprawnienia), zarabiali więcej. Oczywiście utopiono to w gadaniu o rzekomej obronie polskich przedsiębiorców przed pazernymi międzynarodowymi koncernami i trosce o pacjentów, ale takiego pucu średnio sprawny pijarowiec narobi wokół wszystkiego.
Istota skoku zawsze jest taka sama: jakaś grupa, która na wolnym rynku nie zarabia tyle, ile by chciała, przychodzi do władzy i prosi, żeby władza – oczywiście w interesie narodu, społeczeństwa i tak dalej – użyła narzędzi interwencjonistycznych tak, aby wyeliminować czynnik ograniczający jej zyski. Żeby zakazała robienia zasiedziałym na rynku podmiotom konkurencji, zmusiła konsumentów do płacenia większych cen albo do kupowania tego, czego sami z siebie kupować nie chcą (casus „biopaliw”) etc. Jak wspomniana grupa odwdzięcza się władzy za wykazane zrozumienie zwykle pozostaje w dyskrecji, ale przecież wiadomo, że ręka rękę myje.
A jak już zacznie myć, to nie ma końca. No bo jeżeli rząd wetknął łapę w rynek farmaceutyków (a zwłaszcza kupowanych przez Polaków w absurdalnych zgoła ilościach parafarmaceutyków) i tam arbitralnie zwiększył zyski jednym, a innym odebrał – to dlaczego nie gdzie indziej?
Zwłaszcza, że w kolejnych rządach III RP od jej zarania panowała mentalność na wskroś socjalistyczna, zaledwie polukrowana retoryką neofickiego balcerowiczyzmu. Idealnym jej wyrazem były słowa, które (w obecności niżej podpisanego) wymknęły się kiedyś w ferworze dyskusji śp. Jackowi Kuroniowi: „wolny rynek, oczywiście, ale przecież ktoś musi go kontrolować”. Ekipa obecna zresztą nawet tę retorykę już odrzuciła i zupełnie jawnie głosi przekonanie, że państwu najlepiej służy to, co państwowe a przynajmniej ściśle przez państwo kontrolowane, zaś „prywatna inicjatywa” jest z zasady podejrzana, bo „z natury swej szuka zysku, zamiast społecznego pożytku” (pewnie mało kto wie, ale sformułowanie „prywatna inicjatywa”, kojarzące się nam z PRL, pochodzi z propagandy sanacyjnej, a ostatnią fraza pochodzi z artykułu jej gospodarczego ideologa Stefana Starzyńskiego z lat dwudziestych – nawiasem mówiąc, premiera „Złowrogiego Cienia Marszałka” już 10 maja). A co do „kontroli”, to w ogóle jest ona słowem kluczem pisowskiego myślenia o sprawnie działającym państwie.
Można powiedzieć: widziały gały, co wybierały, PiS swych etatystycznych i antyrynkowych przekonań nigdy nie ukrywał – nie musiał zresztą, bo po wieloletnich rządach pseudoliberałów, pod pozłotką wolnorynkowej retoryki realizujących formułą „prywatyzować zyski, uspołeczniać koszty” powrót do haseł jawnie socjalistycznych był niestety świetnie przez prostego wyborcę przekonanych. Cóż, z demokracją, wielokrotnie to powtarzałem, jest jak z knajpą – możesz wybrać co chcesz, ale tylko z tego, co jest w karcie. Powstrzymanie rozrostu niszczącej Polskę peosko-peeselowskiej ośmiornicy stanowiło warunek sine qua non wszelkiej poprawy, a Kukiz choćby nie wiem co zrobił nie miał szansy w tak krótkim czasie przekonać Polaków, że jest w stanie przejąć rządy, więc wybór był, jaki był: patriotyzm i socjalizm w pakiecie. Niektórzy mieli nadzieję, że PiS traktuje socjalną retorykę instrumentalnie i po wyborach zapomni o niej równie gładko, jak o pogróżkach wobec banków i obietnicach składanych frankowiczom, względnie, że u władzy zmądrzeje. Ja takich nadziei, znając działaczy prącej do władzy formacji, zbyt wiele nie miałem.
Choć, przyznaję, nie sądziłem, że zaczadzenie etatyzmem uczyni rządzących pisowców aż tak podatnymi na ordynarne załatwiactwo. Nie można powiedzieć, że niczym się nie różniące o tego peosko-peeselowskiego, ale różnica jest drugorzędna. Żeby załatwić sprawę u poprzedniej ekipy wystarczało, że użyję zwrotu z kapitalnego „Limes Inferior” Janusza Zajdla, „dać w klucz”. U obecnej trzeba jeszcze dobudować legendę, że to dla dobra Polski i wysłać z nią do przekonania Komendanta kogoś, kto ma u niego opinię dobrego Polaka i patrioty. Drobna komplikacja, ale do przejścia.
Granda z lekami i aptekami to przecież, nikt nie ma wątpliwości, tylko początek – początek, powiem zresztą, równi pochyłej, po której PiS się stoczy, i obyśmy wtedy mieli w karcie dań odpowiednio mocną alternatywę dla rwącej się do utraconego koryta mafii z Magdalenki rodem. No bo jeśli rząd musi ustalić optymalną liczbę aptek w dzielnicy, to dlaczego nie robi tego samego z piekarniami? Czyż chleb nie jest ważniejszy od suplementów na wzmocnienie włosów i paznokci? A czyż nie można się zgodzić (skoro się już w innej sprawie zgodziło) z tym, że zbyt wielka liczba piekarń powoduje, iż w polskich domach pojawia się chleb nienależycie wypieczony, taniocha z poprawiaczami i polepszaczami? No więc, PiS-ie, działaj, jak to masz przećwiczone. Po pierwsze, ustawowy zakaz wypiekania chleba przez ludzi bez uprawnień (uprawnienia nadaje związek piekarzy-patriotów, który w porę sięgnął po odpowiedni patronat), po drugie, ograniczenie liczby piekarń, powiedzmy, minimum co trzy kilometry, bo przecież taki piekarz-patriota inwestuje w swój interes nie mniej niż farmaceuta i należy mu zapewnić godziwy zwrot inwestycji, czyli stadko klientów do strzyżenia. No i oczywiście do tego jeszcze zakaz sprzedawania nieautoryzowanego przez związek pieczywa w marketach.
I tak można ze wszystkim. Przecież wszyscy wiemy, że w kolejce stoi ustawa o jednolitej cenie książki. Dlaczego takie dobrodziejstwo – zdaniem lobby wielkich wydawców – jak zakaz promocyjnych cen, czyli praktyczna likwidacja konkurencji, ma dotyczyć tylko książek? A czyż nie jest społecznym problemem rozbieżność cen ubrań? No, zwariować można, w każdym sklepie inaczej, w sezonie, po sezonie – a mogłaby władza unormować i to. Przecież urzędnik, byle tylko nasz, patriotyczny, zawsze wie lepiej, co dla ludzi dobre, co powinni kupować, gdzie, kiedy i za jaką cenę, kiedy im wolno pracować, a kiedy nie. Mój Boże, tyle razy to już na świecie i w Polsce ćwiczono, zawsze z tym samym skutkiem – ale gadaj do obrazu, jak się dorwali, to zrobią to raz jeszcze, bo każdej ekipie u władzy wydaje się, że jest pierwsza i że zostanie tam na zawsze.
W końcu Polacy tego właśnie chcą, żeby mieć do apteki czy innego sklepu dalej i kupować tam drożej, i nie wtedy, kiedy oni mają ochotę, tylko kiedy się komuś zachce im łaskawie sprzedawać… A jeśli nie chcą, to się na nich huknie, że widocznie chcą powrotu złodziei i niemiecko-rosyjskiego kondominium. Na pewno położą wtedy uszy po sobie i zagłosują na taką mądrą „waadzę” jeszcze raz.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.