Miasto Kraków postanowiło przyznać swoją nagrodę ukraińskiemu pisarzowi. I to jest podobieństwo: w latach dziewięćdziesiątych wielu polskich pisarzy dostawało nagrody fundowane przez miasta niemieckie. To były duże pieniądze jak na tę wiecznie biedującą branżę, znacznie większe, niż honoraria, na jakie polski literat mógł liczyć w kraju. W dodatku za nagrodą szło z reguły sfinansowanie przekładu i druku książki w Niemczech, zaproszenia na spotkania autorskie czy prelekcje – czyli kolejne honoraria. W pewnym okresie cała czołówka polskiego „głównego nurtu”, oczywiście, tej jego części, która była zachwalana i nominowana przez „Wyborczą”, żyła z tych niemieckich pieniędzy.
A Niemcy nie dawali nagród za dobre pisanie (choć żeby nagrodzili jakąś ewidentną grafomanię nie słyszałem) tylko za pisanie korzystne dla Niemiec. Obsypali zachwytami i kasą Andrzeja Szczypiorskiego, lansując go na międzynarodową gwiazdę, za słabą powieść o okupacji, bo wynikało z niej, że Polacy byli wtedy gorsi dla swoich Żydów od okupanta.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.