Decyzja, że uzależnione od władzy telewizje nie będą transmitować przesłuchania przez sąd prezydenta Komorowskiego (ale akredytują się, by „zablokować” możliwość takiej transmisji Republice) musiała zapaść na wysokim szczeblu. W sumie jest to decyzja, z punktu widzenia władzy i establishmentu, zrozumiała. Nie można było dopuścić, by Polacy na własne oczy oglądali, jak prezydent kluczy, kręci i zasłania się niepamięcią. Co innego wiedzieć – co innego widzieć na własne oczy.
W ten sposób towarzystwo minimalizuje szkody, które samo sobie wyrządziło. Sens całej sprawy – mam wrażenie zresztą, że nie dość uwypuklony przez niezależne media – sprowadza się do przesłanej wskazujących, że Bronisław Komorowski jako poseł występował w roli politycznego patrona ludzi z dawnych WSI i jako taki podejmował starania o nielegalne, nie przysługujące mu uzyskanie dostępu do aneksu raportu likwidacyjnego tej instytucji. Względnie, iż dał się do takich starań ludziom WSI skłonić sugestią, że są w nim jakieś sprawy kompromitujące go. Względnie, że pomagał im w prowokacji mającej na celu skompromitowanie Komisji Weryfikacyjnej. Są to moim zdaniem jedynie trzy logiczne wyjaśnienia jego spotkań z płk Tobiaszem i płk L., co do dat których istnieją zasadnicze rozbieżności pomiędzy zeznaniami obecnego prezydenta i innych osób, jak również pomiędzy zeznaniami jakie sam Bronisław Komorowski składał w różnym czasie.
I nie jest to, wbrew temu, co usiłują wmówić swym lemingom w spychanych na strony odległe od pierwszej komentarzach gazety prorządowe, nieistotne, drobne szczegóły, których jakoby „chwyta się” Wojciech Sumliński by przedłużyć swój proces. Zresztą, po co dywagować – gdyby sprzeczności w zeznaniach świadka Bronisława Komorowskiego nie miały istotnego znaczenia, sąd nie zdecydowałby się na tak rzadki krok jak przesłuchanie urzędującego prezydenta. Sugerując coś takiego, „Gazeta Wyborcza” wręcz znieważa Wysoki Sąd i sędziego – przynajmniej stosując do niej samej te standardy szacunku dla wymiaru sprawiedliwości, których publicznie domagała się niejednokrotnie od innych. To, kiedy spotykał się Bronisław Komorowski z oficerami WSI, czy wtedy, gdy był jeszcze szeregowym posłem, czy już jako Marszałek Sejmu, zasadniczo zmienia ocenę jego aktywności w odniesieniu do Aneksu.
Cała sprawa stawia urzędującego prezydenta w fatalnym świetle. Za mniejsze sprawy, niż podejrzenie udziału w nielegalnych operacjach ludzi z tajnych służb i kłamstwa mające to ukryć politycy w krajach cywilizowanych byli karani i musieli kończyć obiecująco rozwijające się kariery. W III RP jest niestety inaczej. Cała sprawa najprawdopodobniej skończy się niczym, zamieceniem, przynajmniej na razie – bo naganne zachowanie posła czy marszałka Komorowskiego nie jest przecież przedmiotem postępowania sądu, a tylko okolicznością istotną dla wyjaśnienia, czy Wojciech Sumliński oferował tzw. płatna protekcję weryfikowanym członkom WSI.
Gdyby Sumlińskiemu nie postawiono tego dość absurdalnego zarzutu (poprzedzonego jeszcze bardziej absurdalnym – rzekomej próby sprzedaży Aneksu „Gazecie Wyborczej”) w ogóle nie byłoby sposobu przypomnienia społeczeństwu o istnieniu Aneksu, który wskutek Tragedii Smoleńskiej stał się tajemnicą obecnie urzędującego prezydenta, o grach, jakie wokół niego prowadzono i samego Bronisława Komorowskiego w nich udziale.
A ten zarzut się pojawił, bo – jak wszystko wskazuje – grupa, z którą miał Komorowski wspomniane niejasne związki, zmontowała taką grę, aby wykorzystując Sumlińskiego jako bezpośrednią ofiarę prowokacji skompromitować Komisję Weryfikacyjną WSI. Prowokacja celu głównego nie osiągnęła, i wyraźnie poszła niezgodnie z planem, skoro Bronisława Komorowskiego pogrążają teraz zeznania bynajmniej nie żadnych „pisowców” ale takich ludzi, jak dwaj wspomniani pułkownicy, były szef ABW Krzysztof Bondaryk i jego zastępca czy Paweł Graś.
Myślę, że ci, którzy to wszystko uruchomili, są teraz nieźle opatyczani przez swych politycznych patronów i przyjaciół za nadgorliwość – ale mleko się rozlało, zamiast znienawidzonego Macierewicza oberwał ukochany Komorowski, i można tylko na chama, kolanem, upychać sprawę pod medialnym dywanem by ograniczać straty.
Jak to kiedyś Państwu mówiłem – co prawda rządzą nami gangsterzy, ale na szczęście jest to wiecznie potykający się o własne sznurowadła gang Olsena.
PS. Osobną, drobną, ale wartą zauważenia sprawa jest okazany przy okazji przesłuchania bizantynizm naszego Strażnika Żyrandola. Śp. Lech Kaczyński, gdy zaistniała potrzeba, by złożył jako świadek zeznania w sprawie płk Lesiaka, przyszedł do sądu, stanął za barierką – jak każdy inny obywatel, którym wszak w istocie prezydent jest. No, ale oprócz formalnej pozycji ludzie mają jeszcze, bądź właśnie nie, osobistą klasę.