W mediach III RP pojawił się nowy, specyficzny podgatunek dziennikarski: wywiad ze starym zrzędzącym pierdołą. Proszę wybaczyć dosadność określenia, ale staram się znaleźć nazwę stosowną do omawianej konwencji. A trzeba to w końcu zrobić, bo WzSZP niepostrzeżenie straciły charakter przykrych incydentów, a stały się w mediach prorządowych elementem jazdy obowiązkowej. Właściwie, bez WzSZP nie ma tygodnia ani weekendu. Przy czym pierdoły szczególnie zrzędzące eksploatowane są wielokrotnie, po kolei przez różne media.
Konwencja jest z pozoru prosta: indagowany przez medium wylewa z siebie jad i frustrację, miotając obelgi na wszystkich i wszystko, co nie jest przed krytyką chronione niepisanym zapisem politycznej słuszności i poprawności. Bohaterów WzSZP rekrutuje się z zasady z grona tzw. autorytetów, ale tych, których tytuły do bycia autorytetem są tak zamierzchłe, że nikt o nie nie pyta – najstarsi górale już nie pamiętają. Im autorytet bardziej spierniczały, tym lepiej, bo starość sprzyja rozczarowaniu, frustracji, złości i wszelkiego rodzaju małostkowości. A to właśnie jest istotą WzSZP. Prowadzący podsuwa osoby i tematy, a bohater rozmowy o każdym i o wszystkim ma do powiedzenia coś złego. Można rzecz, oczywiście, że to łatwe. Zawsze przecież znajdzie się powód, by komuś przysrać – a to że grubas, a to, jak nie gruby, że głodomór. Jak ktoś pisze książki poczytne, można go z pogardą nazwać tandeciarzem, jak trudne w odbiorze – nudziarzem. Jak kobieta o siebie dba, wyszydzić, że się pindrzy i usiłuje zapudrować starość, jak znowu nie pudruje – kpić, że się zapuściła; a jak nic pudrować nie musi, bo i młoda, i z natury ładna, to że głupia lalunia, barbie, niech to-to lepiej ust nie otwiera, w każdym razie nie po to, żeby mówić. Istotą sztuki zrzędzenia jest to, by szyderstwo wyrazić w sposób jak najbardziej pogardliwy, by ukąsić z maksymalnym jadem, poniżyć do imentu. I tu właśnie, jeśli nie ma się sprzyjających zaburzeń osobowościowych w typie Stefana Niesiołowskiego, bardzo pomocna jest starość i związany z nią zanik empatii, poczucia wstydu oraz frustracje.
Przypomniałem sobie, czytając któryś już z kolei WzSZP, naszego wykładowcę od teorii literatury, zwanego „Szalonym Edim”, jak męczył mnie i rówieśników Bachtinem oraz teoria karnawalizacji – i uświadomiłem sobie, że pod z pozoru prostymi bluzgami kryje się wcale, wcale wysmakowany koncept kulturowy. Jeśli, jak nam za Bachtinem wciskał Szalony Edi, solą kultury jest karnawałowe podważenie społecznych ról i zamienianie miejscami powagi z wygłupem, wzniosłości z rynsztokiem etc., to WzSZP ma bardzo głęboki kulturowy sens.
Oto bierzemy kogoś, kto na mocy istniejącej umowy społecznej otoczony jest świeckim sacrum szacunku – tak zwanego intelektualistę, profesora, albo artystę – i pokazujemy, jak zachowuje się on w sposób, który poprzednie pokolenia skojarzyły z nie istniejącymi już budkami z piwem. Z jednej strony tytuły do chwały – z drugiej kod rezerwowany tradycyjnie dla społecznych nizin i marginesu społecznego. Wielki – to znaczy, kreowany na takowego – filozof, reżyser, pisarz czy aktor, a posuwa jak chamuś pod monopolowym albo jak prymitywna przekupa. To oczywiście dowartościowuje to, co niskie, może nie tyle je wznosząc, co przez zbratanie w pogardzie i agresji znosząc poczucie niższości. A z drugiej strony poniża wzniosłość jako taką, co jest właśnie potrzebą i wyrazem ducha epoki.
Swoista abdykacja z szacunku, wyrzeczenie się przez to, co wysokie wyższości, nie jest bowiem zjawiskiem bezprecedensowym. O, bynajmniej nie jest. Myślę, że jeśli za naukowe rozkminienie WzSZP weźmie się fachowiec, pokaże szereg przykładów dowodzących, że jest to zjawisko typowe dla schyłku, bankructwa i dekadencji określonych systemów wartości.
Oczywiście nietrudno wskazać, jaki system wartości dokonuje w WzSZP samodekonstrukcji. Jest to, mówiąc nieprecyzyjnie, etos lewicującej inteligencji, przechwycony w III RP przez to, co zwykłem nazywać michnikowszczyzną. Jest sobota, słoneczko świeci, nie chce mi się brnąć w głębokie rozważania, ale da się tu pokazać konkretne trendy i cezury. Z upadkiem Unii Wolności skończyło się marzenie o „polityce inteligenckiej”; teraz w zgliszczach pozostawionych przez krucjatę salonów przeciwko Kaczyńskiemu dogorywa inteligencka kultura. Nie jest to zgon piękny, raczej to, co potoczna polszczyzna nazywa śmiercią us… no, powiedzmy, ufajdaną. Co robić, wszystko ma swój koniec. W tym wypadku zresztą bardzo rozłożony w czasie – gdy wytężam pamięć w poszukiwaniu początków procesu rozkładu w III RP inteligenckiej normy, to przypomina mi się pewien profesor z Paryża, syn bardzo wybitnego działacza katolickiego, już na początku lat 90-tych wzywający w „Polityce” by dać Giertychowi „po mordzie”.
WzSZP ma swoje żelazne wątki: Kaczyński, „szaleńcy” obchodzący smoleńskie rocznice, Rydzyk – tu już trudno o cokolwiek oryginalnego, na szczęście gatunkowe kryteria nie wymagają finezji, tylko dosadności. Ma z drugiej strony oczywiste tabu, których z powodu ciszy wyborczej wymienić dzisiaj nie mogę, zresztą wszyscy wiedzą, jakie. Ma wreszcie swoje niedoścignione gwiazdy. Daniel Olbrychski, polski Depardieu (nie mnie orzekać, czy jest porównywalnym aktorem, ale łeb równie tęgi i moralny kręgosłup równie prosty bez wątpienia), Marian Opania z klasycznym już wywiadem dla NaTemat poniżającym Antoniego Krauzego, niedawno zremasterowanym w „Gazecie Wyborczej”, Kazimierz Kutz… Mocno wszedł do czołówki także Marcin Król, zaczynając ostatni przedwyborczy tydzień mocno gatunkowym wywiadem dla „Newsweeka”, a kończąc jeszcze bardziej hardkorowym interwiu w „Polsce The Times”. Ten ostatni WzSZP, sam w sobie będący majstersztykiem (Król w zwięzłych wydzielinach obkakał wszystkich po kolei kandydatów, poza, oczywiście, jednym) sprowokował, mówiąc nawiasem, do gwałtownej reakcji Bartosza Węglarczyka, który ogłosił w mediach społęcznościowych „profesorze Marcinie Królu, jest pan chamem, prostakiem i seksistą”. Może ktoś pomyśleć, że to znaczy, iż konwencja WzSZP nie jest tak do reszty na salonach akceptowana i nawet ludzie zanurzeni towarzysko w pierniczejącej postinteligenckiej elicie nie do końca godzą się na samobójstwo smaku i przyzwoitości – ergo, że nie jest to proces nieuchronny. Ja tak nie sądzę. Redaktor Węglarczyk uniósł się po prostu, urażony chamskim potraktowaniem nie jakiejś anonimowej „pisówki”, tylko swojej konkretnej koleżanki, którą zna i w związku z tym poczuwa się do empatii. Nie zmienia to ogólnej sytuacji bankructwa i wypalenia etosu, który poza jakąś liczbą kolejnych Wywiadów Ze Starymi Zrzędzącymi Pierdołami niczego już wydać nie jest w stanie. Sik tranzyt gloria mundrych, czy jakoś tak.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.