Zlewicowany liberalizm. Mniejszości

Zlewicowany liberalizm. Mniejszości

Dodano: 
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjne Źródło: Pixabay / Domena publiczna
13 stycznia, dzień 317. Wpis nr 306 | Ostatnio w kowidowej kwarantannie nie bardzo mogę się pozbierać. Gorączka plus 39,5 przez tydzień przeorała mi łepetynę tak, że ciężko było utrzymać stałą dostawę tekstów. Teraz to samo – zdrowy jestem, ale nie bardzo mogę się pozbierać z formą – śpię godzinami. W dzień i w nocy, tak jakbym nadrabiał stracone siły.

Stąd coraz więcej zaniedbań, słabsze teksty, babole i brak wpisów na zapas. Bo mówiąc w sekrecie parę razy zdarzało mi się napisać kilka tekstów w dzień, by potem trochę odsapnąć. Zwłaszcza kiedy bieg dni zwalniał, wszyscy wszystko wiedzieli i można było oddać się rozmyślaniom o rzeczach mniej bieżących, a więc nie zbliżonych do aktualnych wydarzeń.

Tak jest i teraz, bo choć w Ameryce przyspiesza to można na chwilkę przycupnąć i poczekać jak oni się tam będą odginać na Trumpie, pokazując już bez żadnej mimikry o co chodzi lewactwu sparowanym z globalizmem. To mnie natchnęło do dzisiejszych rozważań na temat przyczyn przedziwnego mariażu lewicy z superkapitalistami. Dziś zajmę się jednym aspektem tego zagadnienia, jutro drugim filarem tego dealu, zaś w trzecim wpisie spróbuję zobaczyć jakie mogą być tego konsekwencje.

Dziś o pierwszym, czyli o tym, jak podstawowy filar ideologiczny liberalnej demokracji rządzącej dziś (przynajmniej w wyobraźni) światem zbiegł się z podstawowym postulatem czerwonych i tak zostały te filary zlane w jedno, tak że dziś trudno rozróżnić w tym względzie liberała od lewaka.

Otóż głównym założeniem liberalnej demokracji jest to, że trzeba dążyć do ustroju, w którym decyduje większość z uwzględnieniem interesów mniejszości. Liberalna demokracja odebrała ortodoksyjnie lekcję, którą sama wyciągnęła z historii. Otóż taką to, że demokracja może równie dobrze wybrać dyktatora, na co miał być dowód w postaci Hitlera. Otóż takiej dyktaturze większości liberalna demokracja postawiła ustrojową zaporę konieczności uwzględniania racji innych. (Druga zapora to próba powstrzymania dyktatorskich zapędów poprzez system instytucji, ale o tym w jutrzejszym odcinku). Fajne to, tylko dość kłopotliwe w wykonaniu. Bo co zrobić, jeśli wyrażone poprzez przedstawicieli większości zdanie czy decyzja jest wprost sprzeczna z interesami mniejszości?

No bo konstrukcja jest intelektualnie śliczna, co wskazuje na utopijność jej założeń. Większość wyposażona w broń ostateczną demokracji (większość) ma się DOBROWOLNIE ugiąć przed roszczeniami mniejszości. To jest nie do utrzymania w większości przypadków, zwłaszcza kiedy mniejszości powstają właśnie w konflikcie do stanowiska większości. Cóż mamy więc w rezultacie? Ano ciągły konflikt i niekończące się deliberacje. Bo jak jest konflikt to trzeba podjąć dialog. W dodatku ten układ generuje ruch na powstawanie coraz to bardziej egzotycznych mniejszości, które cofającej się na wszystkich kierunkach większości wyznaczają następne warunki kapitulacji.

To generuje ciągłe niepokoje społeczne, życie polityczne nie skupia się na optymalizacji organizacji państwa tylko na dogadzaniu coraz to nowym postulatom, od których kręci się większości w głowie tak, że wolałaby się już zapisać do którejś z mniejszości, byleby mieć spokój. Do tego ekscytowani są wszelacy wrażliwcy, którzy litują się w rytmie medialnego płodozmianu uciśnionych: a to norką, a to drzewkiem, a to jakimś cis-płciowcem. O których czarnym losie do tej pory nie wiedzieli, a więc nadrabiają. Tak wylądowała liberalna tolerancja do zdania mniejszości w ustrojowym zestawie liberalnej demokracji. Ale mówimy tu o mniejszości tzw. libków. Bo większość wyznawców powyższego ideolo… nie wie o takich założeniach tego ustroju. Wydają im się one naturalne, bo przecież humanistycznie intuicyjne, dalecy więc są od widzenia społeczno-politycznych konsekwencji intelektualnie pięknej konstrukcji swego systemu, skupiają się raczej na jego (i swoim w nim) pięknoduchostwie.

I w to weszła jak w masło lewica. Liberalne mniejszości stały się bowiem dla niej proletariatem zastępczym. Co dowodzi, że ruch lewicowy wziął sobie już w XIX wieku proletariat właściwy tylko jako taktyczny taran do realizacji swego podstawowego celu „ruszenia z posad bryły świata”. Wtedy, przy ówczesnych stosunkach kapitalistycznych cios miał być wycelowany w serce stosunków społecznych, czyli kapitalista-robotnik. Nie bardzo się udało (o tym później), ale wyszło, że trzeba było znaleźć nowych uciśnionych. A gdzie ich szukać w XXI wieku? Po fabrykach, których nie ma, a jak są, to gdzieś w Chinach? (Zresztą zapraszam lewaków całego świata niech jadą do Chin powalczyć o wyzwolenie tamtejszej braci robotniczej). A więc skoro nie ma robotników to trzeba było znaleźć proletariat zastępczy, a tu „wylęgarnia mniejszości”, jaką jest w istocie liberalna demokracja pasowała ze stałą dostawą jak ulał.

I poszło wszystko nie wzdłuż szwów stosunków produkcji jak za XIX wieku, ale po szwach kulturowych, czyli bardziej Gramsci niż Marks (o tym też potem). Lewica dostała nieprzebrane zastępy krzyżujących się mniejszości, zaś liberalizm wylądował w tym samym narożniku klepiąc lewackie mantry o wykluczeniu, gnębieniu i niedoreprezentacji. Bo zauważcie państwo zniknęła kompletnie liberalna narracja, teraz w kwestiach społecznych to już wyłącznie lewackie bzdety na nowo przetłumaczonego Marksa.

Mamy obecnie dyktaturę mniejszości, a więc perpetum mobile zadymy, bo rządzi grupa (a właściwie grupy), która uważa się za społeczność gnębioną. Tak wylądowaliśmy z liberalnym postulatem uwzględniania interesów mniejszości. Dla lewicy to żadne nowum – ta zdobywała władzę wyłącznie na drodze przewrotów lewicowej mniejszości wyposażonej w narzędzia terroru (dzisiaj – kulturowego).

W kwestiach gospodarczych, czyli emanacji wolności gospodarczej jako emanacji indywidualistycznej wolności człowieka liberałowie już dawno zamilkli. Bronią tak często przedsiębiorczych wolności jak często Tusk o tym mówi, czyli w ogóle. Za to społecznie usta pełne nowomowy lewackiej i podrzucanych przez nią tematów. W dodatku mariaż liberalizmu z lewakami gospodarczo skończył się na przyklepaniu wizji gospodarki, w której rządzą wielkie korporacje (zresztą sponsorzy całego bałaganu) w porozumieniu z junior partnerem, czyli państwami, na których wmuszają korporacje korzystne dla siebie uregulowania, konserwujące ich monopol.

Tak więc mamy do czynienia z historycznym zbiegiem liberalnego aksjomatu o ochronie mniejszości z lewicową ochotą do wykorzystywania wszelkich wynajdywanych gnębionych do rozwalenia porządku świata. Z tym, że mamy tu ostateczną dekonstrukcję liberalizmu, który w końcu uważał, że najważniejszą mniejszością wymagającą ochrony jest sama jednostka. Wystarczy tylko zobaczyć, że przy takim praktycznym wdrożeniu „ideałów” liberalnych jednostka traci dziś najwięcej, a „libki” poprzez taką „obronę” mniejszości, może i ze zdziwieniem, same znalazły się w narożniku z napisem „kolektywizm”.

O drugim „zbiegu” lewicy i liberalizmu – czyli zinstytucjonalizowaniu demokracji i rezultatach tego trendu – spróbujemy jutro.

Jerzy Karwelis

Więcej wpisów na blogu Dziennik zarazy.

Źródło: dziennikzarazy.pl
Czytaj także