Z polskiego punktu widzenia najbardziej istotne był co innego: można było na własne oczy zobaczyć, do czego prowadzi nieodpowiedzialna i nierozumna polityka imigracyjna. Paradoksalnie to właśnie głoszona przez Wildersa polityka „deislamizacji” odniosła prawdziwe zwycięstwo, nawet jeśli jej główny głosiciel i rzecznik skorzystał na tym w mniejszym stopniu, niż mógł się spodziewać. Brutalna prawda jest bowiem taka, że największy wpływ na wybór dokonany przez Holendrów mieli mieszkający wśród nich Turcy. Z tym akurat większość analityków się zgadza: premier Mark Rutte zachował władzę dzięki stanowczości, jaką okazał w ciągu ostatnich kilku dni wobec 400-tysięcznej mniejszości tureckiej w swoim państwie.
Po raz pierwszy od niepamiętnych lat Holendrzy wysłali przeciw demonstrantom w Rotterdamie konne oddziały policji, nie ugięli się też pod naciskiem rządu w Ankarze i ze spokojem znieśli wściekłe tyrady tureckich polityków, oskarżających ich o nazizm i faszyzm. Nie znaczy to jednak, że sprawy nie było ani nie ma. Lekcja dla Polski, która płynie z zajść w Rotterdamie, jest oczywista: nie wolno za żadne skarby pozwolić na osiedlenie się w Polsce dużych skupisk islamskich imigrantów. W oczywisty sposób punktem odniesienia dla nich nie będą bowiem interesy polskie, ale interesy państwa, z którego przybyli. Przypadek holenderski mówi sam za siebie: Holendrzy dopuścili do tego, że mniejszość turecka stała się swoistym państwem w państwie albo też swoistym narodem w narodzie. Dla tej mniejszości najważniejsze jest to, co ma do powiedzenia Ankara – to jest ich prawdziwy punkt odniesienia. Więcej: Turcja, właśnie za pośrednictwem tak dużych grup emigrantów, może skutecznie destabilizować sytuację polityczną w niektórych państwach Unii. A przecież, co warto zauważyć, spośród różnych grup muzułmanów Turcy są najbardziej zeświecczeni, najmniej przeniknięci ideologią fundamentalizmu. Mimo to nie asymilują się z Holendrami. Różnice religijne, kulturowe i cywilizacyjne są nie do przezwyciężenia.
Jeśli zatem tak wygląda sytuacja z Turkami, to co powiedzieć o innych mniejszościach islamskich? Trudno mieć wątpliwości, że politycy unijni, którzy otwierają granice swych państw dla muzułmańskich imigrantów, zachowują się jak dzieci, które bawią się zapałkami w pobliżu składów benzyny. Tworzą na przyszłość kolejne ogniska zapalne, przygotowują grunt pod przyszłe konflikty i starcia. Prawdziwym wnioskiem, jaki powinni wyciągnąć przywódcy europejscy z tej awantury, powinien być radykalny sprzeciw wobec otwartej polityki imigracyjnej. Europa może przetrwać tylko wówczas, jeśli będzie umiała chronić swoją tożsamość kulturową i cywilizacyjną. Dobrze, że rozumieją to przynajmniej politycy państw Europy Środkowej, przede wszystkim obecny polski rząd. Kiedy następnym razem mędrcy z Brukseli, Rzymu, Berlina czy innych ostoi postępu będą ich próbowali przekonać do otwarcia się na imigrantów, niech pokażą zdjęcia płonących ulic Rotterdamu.
Zostań współwłaścicielem Do Rzeczy S.A.
Wolność słowa ma wartość – także giełdową!
Czas na inwestycję mija 31 maja – kup akcje już dziś.
Szczegóły:
platforma.dminc.pl
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.