Czy nie jest to tylko pozorowana próba stworzenia młodzieżowego pisma przez lekko przejrzałych młodzieżowych działaczy, którzy osadzeni już w dorosłych strukturach (redakcjach, korporacjach, instytucjach naukowych) dobrze znają granice buntu i są tacy jak starzy producenci muzyczni: doskonale wiedzą, jak sprzedać nonkonformistyczne treści, by młodziaki się nadymały, buzowały, kupowały płyty, koszulki, gadżety, a interes się kręcił… Czy wiedząc, na czym polega dorosły świat zależności, hierarchii, wodzostwa, układów i układzików, nasi hipsterzy będą wiarygodni w swych poszukiwaniach i buncie? Czy wreszcie ich życiowe doświadczenie: uwikłanie w rodziny, w umowy, kredyty i zobowiązania, uwiarygodni młodzieńcze pytania o porzucenie świata, o nieliczący się z konsekwencjami bunt, o wielką rewolucję?...
Z takimi wątpliwościami sięgam po grubo lakierowaną okładkę 68. numeru „Frondy”, na której pod płonącą tęczą z placu Zbawiciela, tyłem do świątyni plażuje sobie Leopold Tyrmand, zwiastując jakieś dziwne materii pomieszanie.
I im bardziej wgłębiam się w lekturę „Frondy Lux” (bo z takim przydomkiem wznawia się pismo), tym silniej powracają klimaty pierwszej „Frondy”, tej spod znaku szalonego, upartego duetu Górny/Smoczyński. „Frondy”, która raz na zawsze wysadziła w powietrze nudny dyskurs katolickich postpeerelowskich pisemek, czy tych spod sztandarów Kościoła otwartego, czy też tych „kościelniczych”, nabożnych. Te nadęte dyskusje, ankiety „Znaku” i „Więzi”, te moralnie wzniosłe artykuły „Gościa Niedzielnego”, szlachetne i słuszne, ech, wszystko wywalone zostało przez rebeliancki gest frondystów. Na scenie publicznej pojawili się katole niebojący się obciachu, niebojący się autokompromitacji, nauczeni przez Roberta Tekielego i spółkę drastycznego zestawiania tekstów, marzących o rozwibrowaniu duchowym, o kwestionowaniu przyzwyczajeń, o penetrowaniu obszarów zamkniętych dotychczas z obawy przed jakimś przekroczeniem, zgorszeniem, wreszcie – mocnym dobrem. Włazili w butach w życie prywatne autorytetów, nie bali się mocnych słów, których dotychczas nie wypadało używać salonowym katolikom, nie bali się opowieści o codzienności ludzi wierzących…
Czytam blok poświęcony disco polo czy kibicom i choć niespecjalnie serio traktuję te obszary poszukiwań Matyszkowicza i jego kompanów z placu Zbawiciela, to przecież dokładnie wyczuwam, jaki zamysł stoi za tymi penetracjami. Opowiedzieć warszawce, że istnieje inna groźna rzeczywistość Polski B czy też Polski stadionowej. Rzucić na Czerską, augustówkę czy Woronicza groźbę, że ta Polska kiedyś przyjdzie do nich, wtargnie do ich redakcji, zburzy ich plastikowy świat. Zasugerować – przez wywiady, analizy, pastisze – że jest się z tym groźnym, prawdziwym realnym światem za pan brat, że to jest nasz sojusznik i wielka fala protestu ze strasznymi kibolami, z koszmarną muzyką disco polo zaleje redakcje, kawiarnie, place i ulice sytej warszawki.
Czytam wywiad z Shine, gwiazdką disco polo czy „fejkowy” najwyraźniej manifest miłośnika tej muzyki, czytam Piotra Lisiewicza zapewnienia o rosnącej świadomości politycznej kibiców i ich sile, i przecież odnajduję w tych opowieściach ducha rebelii, jaki towarzyszył pierwszemu etapowi „Frondy” zrodzonej ze świadomości, że coś jest nie tak, że jakaś potężna grupa Polaków jest wykluczona, że jakaś wielka sfera wrażliwości nie odnajduje swego miejsca w publicznym oficjalnym dyskursie.
I przecież wspominam własne refleksje na temat disco polo jako wielkiego ruchu kulturowego ludzi wydziedziczonych, którzy na własną rękę stworzyli z obrywek folkloru, ze strzępów marzeń osobny świat wartości, którzy w piosenkach i teledyskach tworzyli własne raje, nie do podrobienia przez zarażonych zachodnim plastikiem wielkomiejskich twórców. Pamiętam ten klip, w którym wokalista podjeżdżał na stację benzynową i tankował lekko stuningowanego malucha – do pełna. Do pełna! A jak! To był raj. Niepodrabialny. Podobnie jak ich dziewczyny, ich gesty, spojrzenia…
I przecież gdy mam już objąć to całe zjawisko nostalgicznym wspomnieniem pełnym jednak jakiegoś politowania (chociaż, przyznam uczciwie, nic nie rozkręca wesel tak znakomicie jak ich repertuar), to nagle koledzy z „Frondy” serwują mi na zakończenie bloku kibolskiego tekst Bartosza Wróbla i wywiad z Cassem Pennantem o kulturotwórczej roli brytyjskich kiboli, którzy rabując sklepy europejskie i uciekając od stygmatyzującej kibicowskiej odzieży, wprowadzili do światowej mody styl casual: sportową elegancję od włoskich stylistów… Coś niesamowitego, przygoda zupełnie przewrotna i zakręcona, pokazująca, jak lekceważone, będące marginesem zjawiska potrafią owocować czymś niespodziewanym, eleganckim i zmieniać salony.
No tak, poszukiwanie nowego języka, poszukiwanie nowych wrażeń to zawsze był znak rozpoznawczy „Frondy”. A więc i w wydaniu Lux te wątki jawią się jako najciekawsze. „Fronda” bowiem pod redakcją Matyszkowicza na powrót chce robić rozróbę w kulturze, na powrót chce stać się pismem inspirującym twórców. Stymulującym ruch, nieobliczalnym.
Opowieść o instalacji Tęczy na placu Zbawiciela, będącej przecież aktem usankcjonowanej przez władzę przemocy symbolicznej, służy Tomaszowi Bardamu do przedstawienia podpaleń i dewastacji tego dzieła sztuki jako równoprawnego aktu twórczego, formy dialogu z wypowiedzią artystki, za którą stoją aparat przymusu, system. Błyskotliwa obrona chuliganerii i dewastacji, na pozór paradoksalna i ironiczna, staje się kapitalnym pokazem rozbrajania kłamstwa sztuki nowoczesnej będącej bardzo często instrumentem ideologicznej przemocy.
A podjęta przez Dagmarę Jaszewską próba usprawiedliwienia czy może raczej zaanektowania licheńskiego kiczu przez pryzmat dzieła Hansa Ursa von Balthasara „Chwała” i będących jego znakiem firmowym wątków związanych z kenosis? Czy też podjęta przez nią próba anektowania teorii campu w odniesieniu do katolickiej estetyki? Naprawdę to są te momenty, gdy luxwydanie „Frondy” zdaje się zbliżać do najlepszych momentów starej wybornej „Frondy”, na której – chcąc nie chcąc – wychowała się przecież większość polskiej inteligencji katolickiej. Tym bardziej że w swoim wyśmienitym eseju Jaszewska łączy osobiste wspomnienia i przeżycia z teoriami estetycznymi, pozwalając ujmować naszą własną duchową rzeczywistość za pomocą obiektywizujących kryteriów.
I jeszcze sylwetka Charles’a Peguy’ego – jak dawne przymiarki frondystów do odgrywania roli współczesnych świętych i opętanych… (...)
Oprócz inspiracji „Fronda Lux” przynosi autentyczną radość – widać, że jej twórcy chcą się dobrze bawić i do tej zabawy zapraszają czytelników, widać, że chcą afirmować swoją wiarę i swoje przekonania, ale w sposób, który miałby lekkość kawiarnianej rozmowy, a czasem mało składnej dyskusji w kuchni nad ranem, gdy dogorywa jakaś impreza.
(Owszem, pierwsza połowa kwartalnika dla mnie o wiele lepsza, do tej drugiej, z krytyką literacką i twórczością własną, miałbym bardzo wiele zastrzeżeń, ale to może dlatego że się na tym akurat znam i to psuje mi zabawę…).
Co prawda otoczenie medialne jest zupełnie inne niż dwadzieścia lat temu: „Fronda” przestała być miejscem jedynym, osobnym, wyodrębnionym, jej wychowanków spotkać można wszędzie, a i jej ton pobrzmiewa przecież zarówno w „Czwórkach”, „Gościu Niedzielnym”, „Pressjach”, jak i na portalach internetowych czy w tygodnikach opinii. Tam jednak często podlega deformacjom związanym z umownymi ramami komunikacji. Tutaj wykorzystuje się dawny pakt z odbiorcą, rozwibrowanie, groźbę i hucpę. Fałszywka ma sąsiadować z tonem serio, wygłupem, mylnym tropem… w końcu tego nauczyliśmy się od „brulionu”.
Czyta się więc nową „Frondę” znakomicie, choć raz po raz pojawia się pytanie, czy ten akt lektury nie jest jakimś kuriozalnym gestem, pobudzanym nostalgią za dawnymi czasy i za bezpowrotnie utraconą młodością. Pięćdziesięciolatek jarający się kwartalnikiem pichconym przez trzydziestolatków dla warszawskiej studenterii, czy czasami ze mną nie jest coś nie tak? Czy z nami jest wszystko w porządku?