Nielegalnie zajęte pustostany mają służyć szerzeniu kultury, choć bliżej im raczej do natury – tej pierwotnej. Ich mieszkańcy żyją w komunach, nie przejmują się prawem własności, nielegalnie korzystają z prądu- pisze w najnowszym Do Rzeczy Jakub Kowalski.
- O squatach – zwłaszcza tych warszawskich: Przychodni na Skorupki i Syrenie na Wilczej – zrobiło się głośno po Marszu Niepodległości, gdy oba przybytki zostały zaatakowane przez nieznanych sprawców, którzy obrzucili je kamieniami i racami, wybili szyby oraz spalili stojące na terenie posesji samochody. Kto się tego dopuścił? Mieszkańcy squatów nie mają wątpliwości: uczestnicy marszu, który szedł pobliską ulicą Marszałkowską, „rozerwali łańcuchy bram, wdarli się na teren z maczetami, butelkami, pałkami i zaatakowali osoby znajdujące się w środku – obyło się bez ofiar, a jedynie z paroma rannymi” – raportowali po bitwie o squat. Dziwne, że nie winią policji, która nie interweniowała przez pół godziny, choć najbliższy posterunek znajduje się ledwie 100 metrów dalej. Przyznają jednak: „Musieliśmy bronić się sami i gdyby nie stanowcza postawa, mogłoby dojść do tragedii. Część mieszkańców schroniła się na dachu”.
Jak było naprawdę, trudno stwierdzić, skoro według przedstawicieli Przychodni atak miała przypuścić „uzbrojona i przygotowana bojówka w sile kilkuset osób”, zaś według Syreny – „grupa kilkudziesięciu neonazistów”. To ilu ich w końcu było? W wysłanych do mediów oświadczeniach obu kolektywów – jak się nazywają – mowa jest o „nacjonalistycznej agresji”, „goebbelsowskiej propagandzie”, „neonazistach gotowych zabić”, co pokazuje publicystyczne zacięcie autorów, ale nie zbliża do prawdy o wydarzeniach. W końcu zdjęcia i filmy z 11 listopada dobitnie pokazują, że sami mieszkańcy nie pozostali dłużni i ciskali z dachu, czym popadnie, ale – tłumaczą się – trudno się dziwić, gdyż w końcu bronili swojego domu. Czyżby swojego?
Przecież squaty tworzą się w budynkach, do których dzicy lokatorzy nie mają prawa własności. Zajmują zazwyczaj opuszczone parcele, których właścicielom – publicznym lub prywatnym, najczęściej nieustalonym – niespieszno do zaprowadzania porządku. Z kolei squatersom nie pali się do regulowania praw, zresztą własne potrzeby stawiają ponad wszystko, w końcu większość z nich to wywrotowcy. Nie bez kozery na Przychodni długo powiewał anarchistyczny transparent z napisem: „Władza precz!”. Wciąż wisi „Tu wolna Warszawa”, choć akurat z taką diagnozą pod rządami obecnej prezydent można się zgodzić, podobnie jak z okrzykiem „Odzyskajmy miasto!”. Co więcej, oświadczenia po zajściach z 11 listopada mówią o „przestrzeniach autonomicznych”. Czyżby? Może jeszcze własna flaga, konstytucja i monety bite w zakamarkach zajętych budynków?
Drut kolczasty, dechy w oknach
Nad drzwiami niebieska tabliczka: „Poradnia Chorób Płuc i Gruźlicy. Czynna od poniedziałku do piątku”. Dzisiaj to już Przychodnia i czynna jest non stop. Adres Skorupki 6 to samo centrum Warszawy, choć squat stoi nieco na uboczu. Ściany wymalowane sprayem i oklejone plakatami informującymi o imprezach muzycznych, ogrodzenie zabezpieczone drutem kolczastym, okna zabite deskami i dyktą, aby nie było widać, kto jest w środku, a zwłaszcza że pali się tam światło, bo w końcu prąd podciągnięty jest nielegalnie. Z dachu zwisa transparent: „Płeć nie ma znaczenia w sposobie uczenia”.
Na podwórku straszy spalony bordowy daewoo lanos. Squat wygląda, jakby nie żył, ale to mylne wrażenie. W środku tętni życie, choć dla postronnych jest ono niedostępne. Pod płotem maszerują dziennikarze – mają wstęp wzbroniony, bo nastąpił najazd nie mniejszy od tego w Dniu Niepodległości, tylko drewniane pałki zastąpiły kamery, których mieszkańcy sobie nie życzą. Wyszli do nich ledwie raz podczas zaimprowizowanej konferencji prasowej, by poskarżyć się na poniesione straty i ponownie zabarykadowali się w środku. Cóż za ironia, że do nielegalnie zajętego budynku nie pozwalają dostać się nikomu, choć prawo do wejścia na teren właściwie każdy ma takie samo, skoro budynek jest niczyj!
Przechodnie przystają i wskazują palcami: to jest właśnie to miejsce. Pukam razem z młodzieńcem w okularach, który ma do przekazania mieszkańcom squatu kilkadziesiąt złotych. Pomaga im teraz, bo oni kiedyś pomogli jemu. I tyle w temacie, bo z mediami rozmawiać nie chce, podobnie jak chłopak przyjmujący pieniądze przez zbitą szybę. Wysłuchuje prośby o spotkanie, ale drzwi wejściowe barykaduje nogą. Mogę ewentualnie zostawić numer telefonu i mieszkańcy squatu podejmą decyzję, czy są zainteresowani podjęciem tematu, choć dziwne, że „Do Rzeczy” chce o nich coś napisać, bo przecież jesteśmy przeciw lewackim środowiskom. – Powiedzcie chociaż, ile osób mieszka w squacie? – pytam. – Trochę – odpowiada, co potwierdza widok zza pleców, gdzie kłębią się ludzie. Znak charakterystyczny: kolczyki w uszach, nosie, ustach. – A jak to możliwe, że macie prąd? – Odmawiam odpowiedzi, ale jak się bardzo chce, to wszystko jest możliwe. (...)
Cały artykuł dostępny w najnowszym wydaniu Do Rzeczy.
Polecamy Państwu „DO RZECZY+”
Na naszych stałych Czytelników czekają: wydania tygodnika, miesięcznika, dodatkowe artykuły i nasze programy.
Zapraszamy do wypróbowania w promocji.
