Nie sądziłem, że przyjdzie mi pisać o „Do Damaszku” Jana Klaty. Gdy na widowni po premierze rozbrzmiewały rzadziutkie brawka, siedzący obok mnie Jacek C., widząc, że ręce mi się do braw raczej nie składają, wycharczał, naśladując głos Himilsbacha: „A ty czemu nie wrzuciłeś pieniążka?”. „Bo ja tu nie chcę więcej wrócić” – odrzekłem, powtarzając frazę ucznia, który nie cisnął monety do fontanny. Zaśmialiśmy się, wspominając „Bruneta wieczorową porą”, a ja faktycznie sądziłem, że nie będę musiał wracać myślami do tego męczącego, nieudanego spektaklu.
Nieudanego, ale to nie znaczy, że pozostawiającego obojętnym. Bo oto Jan Klata na naszych oczach, wraz ze swoim ulubionym aktorem Marcinem Czarnikiem, który w 2004 r. w scenerii zrujnowanej Stoczni Gdańskiej jako Hamlet rzucał oskarżenie o zdradę rewolucji i zabicie nadziei, teraz dokonuje czegoś w rodzaju duchowego samobójstwa, prezentując nam lament celebryty. (...)
Gdy na scenę na lanserskim rowerze stylizowanym na choppera wjeżdża Marcin Czarnik i zaczyna dialog z Kobietą (Justyną Wasilewską, blondyneczką w prześwitującej, ukazującej czarną bieliznę koronkowej sukience), gdy modernistyczne klimaty pełne pretensjonalnych poetyckich fraz nasycane są grepsami i autoironią, trzeba przyznać, jawi się to jako zabieg wstrząsający i niezwykle trafny: nagle z duchowych pompatycznych poetyzmów spuszczone zostaje powietrze i oto słyszymy świetny dialog rozbawionych, rozwibrowanych klubowiczów.
„A czemu zostawiłeś żonę i dzieci? A gdybym ja to wiedział, gdybym wiedział cokolwiek. Wiesz, że ludzie mogą być potępieni już za życia? Popatrz na mnie. Tak wygląda człowiek, który nigdy nie zaznał szczęścia. A jakie jest twoje credo? Moje c-redo? Moje c-redo jest takie, że jak będę miał dosyć tego wszystkiego, to po prostu odjadę…”.
Pomysł, by „credo”, wymawiać przez „c”, by z dystansem traktować nadęte sentencje, nie niweluje okrucieństwa czy też naiwności konceptu Strindberga, który zagubiony w życiu osobistym, wciąż krzywdząc najbliższych, rzucając kolejne żony i dzieci, sądził, że gest autobiograficzny, gest wypowiedzenia przyniesie oczyszczenie.
Klata czyniąc z Czarnika idola, performera, obniża ton strindbergowskiego dramatu i sprowadza go do tabloidowej strategii znanej z kolorowych pisemek, w których celebryci piorą swoje rodzinne brudy i od dziennikarza oraz czytelników uzyskują rozgrzeszenie za cenę sesji fotograficznej oraz opowieści, jaką to świnią się jest. I w taki właśnie sposób, strindbergowski Nieznajomy staje się kimś bardzo dobrze znajomym.
Czarnik – neurotyczny, poprawiający wciąż przeciwsłoneczne okulary, przygładzający włosy – staje przed nami niczym Michał Wiśniewski – lider Ich Troje, chyba najciekawsze z punktu widzenia estetyki campu wcielenie polskiego celebryty rozgrywającego na oczach milionów kiczowate historie prywatnych upadków.
Hamlet Klaty w ciągu dziewięciu lat od premiery staje się więc żałosnym chłoptasiem oskarżającym otoczenie o własne winy, pokazującym, że wcale, wcale nie jest kimś wyjątkowym, że to hedonistyczna kultura doprowadziła go do stanu jakiejś dziwnej duchowej prostracji, że niedojrzałość kultury jest źródłem cierpienia. Nie żałobna muzyka i bicie zegara słychać więc w tle rozmów Nieznajomego z Kobietą, lecz muzykę pop. Owszem, tę z górnej półki, niby z ambicjami, kawałki zapewne wybrane według jakichś niesamowicie inteligentnych kluczy (trzeci kawałek czwartej płyty, będącej aluzją do czegoś tam), ale przecież ten gest reżysera – obniżenia tonu, sprowadzenia Strindberga do poziomu performera, niedojrzałego podstarzałego młodzieńca – jest bardzo dwuznaczny. Bo Klata oscyluje wciąż między utożsamieniem się ze swym bohaterem a jego wyśmianiem, między solidarnością a potępieniem. Dziwne to, moralnie podejrzane, jak jakaś ruska spowiedź.
Koszmar rozgrywany w kaplicy czaszek (bo taką wymyślną scenografię zafundowali sobie nowi władcy Starego Teatru) jest jakimś duszną, międliwą opowieścią. Czy Klata mści się na najbliższych? Czy szydzi z popkultury, oferującej wątpliwe zbawienie, czy też pragnie jej wywyższenia?
Nie wiadomo. Męczą się aktorzy, faktycznie Globisz i Segda wprowadzeni w ten upiorny kabaret wypadają żenująco i człowiekowi wyć się chce, że pyszałek Klata nie jest w stanie wykorzystać ich aktorskiego potencjału, stawiając przed nimi tak mierne zadania. (...)
Bardzo smutno wybrzmiewa ten spektakl. Jako wyraz osobistej klęski Klaty, jako wyraz klęski kierowanego przezeń Starego Teatru.
Chłoptaś pozostawia po sobie zgliszcza.
Liczy na jakąś drogę do Damaszku, która przyniesie mu odkupienie i poznanie, ale przecież wciąż zafascynowany jest żałosną niską popkulturą, będącą lepiej lub gorzej zamaskowaną religią ciała. (...)
Gdy Klata w wywiadzie dla „Newsweeka” na przemian mizdrząc się i srożąc, na pytanie o moją opinię na temat jego dyrektorowania mówi, że byle kto nie może go obrazić, nie rozumie mojej intencji: ja wcale nie chcę go obrażać, ja po prostu żądam od ministra kultury, by odwołał go z dyrekcji Narodowego Starego Teatru. A przynajmniej zdyscyplinował.
Demonstrację na spektaklu „Do Damaszku” można uznać za nietrafioną: ani ten spektakl nie jest jakoś specjalnie obrazoburczy, ani też spraw narodowych nie dotyka – ot, nieudane, zakłamane jakieś przedstawienie pogubionego Klaty, który potknął się o własne spodnie i już chyba sam nie wiedział, co chciał wykonać: żałosną historyjkę autobiograficzną, kpinę z dominującej kultury, pokaz uwspółcześnienia klasyka. A że zaprzągł do tego jeszcze aktorów kojarzących się jednak ze świetnym okresem Starego Teatru – trudno.
Jednak przecież nie chodzi o sceny seksu czy sprawę niewierności duchowi Strindberga. Chodzi o rzeczy poważniejsze: niszczenie placówki kultury narodowej przez grupę pyszałków, którzy sądzą, że Stary Teatr to zabawka dana im do swobodnej gry. Trudno się dziwić, że ludzie nie wytrzymali. Trudno też nie liczyć, że protest odniesie skutek.
Są przynajmniej trzy dobre rozwiązania problemu Klaty.
Po pierwsze: dymisja. Dość prawdopodobna, bo przecież zespół Starego Teatru, będący jego główną wartością, ma, zdaje się, dosyć błaźnienia się w sztubackich spektaklach reżyserowanych przez Klatę i jego znajomych. Jest parę przesłanek za tym wariantem przemawiających. Minietiuda Krzysztofa Globisza, który w „Bitwie Warszawskiej” pokazał w parę minut, jak można by zagrać kilka ról, doszczętnie nokautowała młodych konkurentów tak pieszczonych przez Strzępkę. Plotka o Annie Dymnej, że odmówiła udziału w scenie inicjującej „Nie-Boską komedię”, gdy miała stanąć przed publicznością i przepraszać za antysemicką inscenizację Swinarskiego. No i eskalacja niesmacznych pomysłów samego Klaty: w zeszły poniedziałek jego podopieczni wzięli na warsztat tragiczną śmierć Konrada Swinarskiego i zaprezentowali śledztwo będące szyderstwem ze sprawy smoleńskiej.
Wariant drugi: nagłe olśnienie. Marzy Klata o swoim Damaszku, wraz ze Strindbergiem śni o nawróceniu à la święty Paweł, gdy Szawłowi przestawiają się wektory, może doświadczenie takie zostanie mu dane. Frenetyczne sceny z „Do Damaszku” i bardzo wyraźne zagubienie twórcy sugerować mogą możliwość takiego rozwiązania. Kryzys może przywieść do zmiany.
No i wariant trzeci: stanowcza ingerencja ministra kultury i dziedzictwa narodowego. Minister Bogdan Zdrojewski, który zrobił już bardzo wiele złego dla polskiej kultury (dość przypomnieć haniebny Kongres Kultury Europejskiej z Baumanem jako reprezentantem polskiego doświadczenia), stając teraz w obronie nominowanego przez siebie Klaty, wziął na siebie poważne zobowiązanie.
I przecież, wydaje się, Klatę da się okiełznać. Choćby w imię lojalności wobec sponsora. Bo przecież gdy chodziło o pieniądze zza Odry, Jan Klata był lojalny aż nadto. Klient płaci, klient wymaga, klient dostaje towar.
Jeszcze w grudniu 2006 r. kpił z neo-Krzyżaków i jednoczącej się Europy, niszczącej naszą duchowość i czyniącą z nas niewolników, i prezentował kapitalną „Córkę Fizdejki” według Witkacego, a w 2008 r., gdy tylko zadźwięczały deutsche euro, zrealizował „Transfer!” jakby pod dyktando twórców niemieckiej polityki historycznej. A potem w koprodukcji z teatrem z Drezna zrealizował „Titusa Andronicusa”, obsadzając Polaków w rolach prymitywów zakłócających rzymski porządek.
Klata więc wie, co znaczy sponsor, oj, bardzo dobrze wie. I warto, by Zdrojewski mu o tym przypomniał.
I gdy wezwie Klatę na dywanik albo zadzwoni na komórkę, niech uświadomi Klacie, tak po cichu, „między nami”, że tu nie chodzi o żadne wartości, tylko powie mu: „Panie Klata, Klato? O narodzie to – wie pan – pewnie sądzę to samo, co Pan, ale tym razem chodzi o moją dupę, i bardzo proszę Pana, niechże Pan się uspokoi, bo mi robią różni pismacy koło pióra, a więc wicie, rozumicie zbastujcie Klata trochę, weźcie jakichś spokojniejszych kolegów, są pewnie jacyś, może mniej zdolni, wyciszcie sprawę, weźcie na wstrzymanie, bo jak nie, to po prostu tak wam…”. I tak sobie imaginuję, mając nadzieję, że któryś w wariantów się spełni.