„My na dwa fronty wojny prowadzić nie możemy – mówił Piłsudski dowódcom. – Więc ja was wojny na dwa fronty uczyć nie będę. Wojna na dwa fronty to znaczy ginąć tu, na placu Saskim, z szablami w dłoni w obronie honoru narodowego”. Czasy się zmieniają, ustroje przemijają, ale czy ta podstawowa mądrość – nie wolno dopuścić do jednoczesnego starcia z Moskwą i Berlinem – już nie obowiązuje? Gdy patrzymy na obecną polską politykę zagraniczną, wydaje się, że nie.
Kilka dni temu prof. Andrzej Nowak zwrócił uwagę, tłumacząc weta prezydenta Andrzeja Dudy, jak niebezpieczna jest sytuacja, w której jednocześnie wprowadzenie przeciw Polsce sankcji rozważają rosyjska Duma i unijna Bruksela. Ta oczywistość do rządzących chyba nie dociera. Jeśli prawdą jest, jak twierdzi minister obrony narodowej Antoni Macierewicz, że obecnie największym zagrożeniem dla polskiej niepodległości jest Rosja, to należałoby dbać co najmniej o poprawne stosunki z Niemcami. Jednak Warszawa, dokładnie w tym samym czasie, kiedy w Rosji coraz głośniejsze są wezwania do zemsty i do rozprawy z Polską, znajduje się w sporze z Berlinem. Nie bardzo rozumiem, czemu ma służyć projekt występowania, akurat teraz, z powojennymi roszczeniami wobec Berlina. Minister Macierewicz uważa je za „bezdyskusyjne”. Być może. Podobnie bezdyskusyjne byłyby zapewne roszczenia wobec Moskwy za straty i łupienie Polski w okresie PRL. Tylko moralna słuszność nie musi jeszcze oznaczać politycznej korzyści. Nie każda prawnie możliwa operacja jest roztropna. I nie każda chwila jest dla niej odpowiednia. Po prostu wojna na zbyt wielu frontach nie popłaca.
Czasy się zmieniły, ustroje przemijają – to prawda. Warto jednak pamiętać, że również w latach 30. ubiegłego wieku nikt niemal nie wierzył, iż ponad głowami Polski nastąpi porozumienie dwóch, jak mogło się wydawać, śmiertelnych wrogów. A jednak się pogodzili, i to kosztem Polski. Tak, wiem, brzmi to całkiem surrealistycznie, ale niech będzie, zaryzykuję i powiem, jaki sen mnie dręczy: Czy nie można sobie wyobrazić, że pewnego dnia Berlin uzna w Moskwie gwaranta zagrożonej „demokracji” w Polsce? Oby to był tylko groteskowy koszmar.
W głośnym wywiadzie dla tygodnika „Sieci Prawdy” minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, obok licznych mniej i bardziej kąśliwych uwag pod adresem prezydenta, podzielił się z czytelnikami i taką myślą: „W polityce warto mieć charakter. Pokazał to choćby Viktor Orbán, który nie przejmował się demonstracjami, krytyką czy próbami ośmieszania, ale zmieniał kraj wbrew europejskiemu establishmentowi i jego liderom. Większość rodaków jest mu wdzięczna za odwagę”. Tyle że to przeciwstawienie rzekomo twardego Orbána miękkiemu Dudzie kupy się nie trzyma. Orbán, o czym minister Ziobro chyba musi wiedzieć, widząc negatywne zagraniczne skutki reformy swojego Sądu Najwyższego, potrafił się cofnąć. Naprawdę warto to przypomnieć ministrowi i innym politykom PiS – w polityce charakter nie polega na umiejętności bicia głową w ścianę.
A skoro już o Orbánie mowa, to kto tu jest od kogo bardziej uzależniony? – pytam. Polska od Węgier czy Węgry od Polski? Kto na kogo bardziej zdany i kto może pozwolić sobie na więcej? Owszem, Polska bardzo się cieszy, że dzięki deklaracji Viktora Orbána unijne sankcje nam nie grożą. Ciekawe tylko, że Węgry, wielki przyjaciel Polski, nie miały żadnych skrupułów, żeby w przededniu spotkania państw Trójmorza w Warszawie podpisać wielką umowę gazową z Rosją. Równie ciekawe, że żaden głos krytyki z Warszawy się nie pojawił, mimo to owa węgiersko-rosyjska umowa ideę Międzymorza wywraca. Tak zatem w kwestii zarówno reformy sądownictwa, jak i polityki zagranicznej Orbán pokazał zręczność, elastyczność i – nie waham się tego powiedzieć – egoizm. Popiera Warszawę, ale interesy robi z Moskwą, idzie na wojnę z Brukselą, ale kiedy dostrzega ryzyko, umie ustąpić. Dokładnie odwrotnie, niż robi to Warszawa, która czy to w sprawach wielkich, czy małych zawsze postępuje pryncypialnie i zawsze gotowa jest iść, mniemam, na całość. Nie wyobrażam sobie, żeby Budapeszt dopuścił do sytuacji, w której jednocześnie na Węgry nałożyłyby sankcje i Rosja, i Unia Europejska. W przypadku Polski to jak najbardziej możliwe.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.