Cóż pozostaje w natłoku filmowych wyrobów świątecznopodobnych? Cieszyć się detalami, szukać drobiazgów, które mają jeszcze jakieś znaczenie. Reszta to miazga w kolorach zieleni, bieli i czerwieni plus okazjonalnie granat nieba i błysk gwiazdki na niebie. Święty Mikołaj wysłał w niepamięć Dzieciątko, Santa Claus pokonał Świętego Mikołaja, a dziś coraz częściej okazuje się, że nawet i Santa Claus nie jest do niczego potrzebny, bo żyjemy w czasach christmasoterapii, w których choinka i świąteczne spotkanie to tylko symboliczne wzmacniacze prostych komunikatów: nie bądź samolubem, doceń to, co masz, wyzbądź się zazdrości, bądź dobry dla innych, zastanów się nad swoim życiem. Tyle że zamiast uiszczać zapłatę u recepcjonistki psychoterapeuty, płacimy comiesięczną daniną dla ulubionego streamingowego serwisu.
Najbardziej oczekiwaną premierą sezonu świątecznego był film "Świąteczna Aleja" ("Candy Cane Lane") zamówiony przez Amazon Prime. Nie dziwota – gwiazdą jest tu Eddie Murphy, który dał nam przecież kiedyś tyle radości w zimowej nowojorskiej farsie "Nieoczekiwana zmiana miejsc". Teraz Murphy jest statecznym ojcem rodziny w kalifornijskim El Segundo słynącym z dorocznych konkursów na świąteczny wystrój domów i ogródków. Od lat przegrywa, bo jego pracowicie strugane z drewna ozdoby nie mają szans w konkurencji z gigantycznymi dmuchańcami sąsiada z naprzeciwka. Ale przychodzi rok, w którym nagrodą jest 100 tys. dol., tak się zaś składa, że nasz bohater właśnie traci pracę. Zrobi więc wszystko, aby wygrać, zapominając, że święta to czas na myślenie o rodzinie, a nie o pieniądzach.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.