Papież Franciszek sprawuje swój urząd już trzy lata. Pamiętam jak dziś tę chwilę, kiedy po dramatycznej abdykacji Benedykta XVI na początku Wielkiego Postu i kilku tygodniach oczekiwania pojawiła się informacja o wyborze na Stolicę Piotrową kardynała z Argentyny.
Czy bardziej potwierdziły się obawy czy nadzieje? Przypomnę, że w chwili wyboru komentatorzy, a i sam Ojciec Święty, głównie mówili o potrzebie reformy Kurii i o ostatecznej rozprawie z pedofilią. Ta pierwsza sprawa wydaje się co najmniej niejasna, w przypadku drugiej Kościołem tak jak wcześniej wstrząsają skandale – ostatni przykład to Francja i oskarżenia pod adresem arcybiskupa Lyonu.
O ile trudno wskazać pozytywne zmiany, które przyniósł ze sobą pontyfikat Franciszka, o tyle znacznie łatwiej pokazać te negatywne. Pierwszym i najważniejszym efektem jest chaos. Strumień kolejnych wypowiedzi, z których jedne zaprzeczają drugim, gigantyczna kakofonia i nieład sprawiają, że bardzo trudno opisać przesłanie papieża w spójny sposób. Jeden z najlepszych i najbardziej przenikliwych obserwatorów Watykanu, włoski publicysta Sandro Magister, nazwał Franciszka „doskonałym jezuitą”. Pisał: „Bergoglio pokazuje różne oblicza jezuityzmu, w stałym ruchu, który nigdy nie pozwala mu się zatrzymać i czegoś stwierdzić. Jego przekaz polega na ciągłym mówieniu, zaprzeczaniu temu, co powiedział, i znowu mówieniu”. Rzeczywiście, cechą charakterystyczną tego pontyfikatu jest to, że znosi on w praktyce pojęcie sprzeczności.
Ojciec Święty potrafi w jednym zdaniu ogłosić, że nie wolno mieszać się do polityki, by w następnym stwierdzić, że Donald Trump, kandydat na prezydenta USA, nie jest chrześcijaninem, bo wspiera budowę wyższego muru na granicy z Meksykiem; zadeklarować, że w Europie mamy do czynienia z inwazją Arabów, by za chwilę wezwać do otwarcia się na muzułmańskich przybyszów. Potrafi powiedzieć, że naturalną rodziną jest związek kobiety i mężczyzny, by potem, gdy w Rzymie miało dojść do ponadmilionowej demonstracji przeciw legalizacji związków homoseksualnych, zrobić wszystko, by nie pokazać, że cieszy się ona jego poparciem; napomykać o przeszłości chrześcijańskiej Europy i dawać za wzór laicką Francję, mówić o potrzebie wiary i deklarować, że nie jest ona potrzebna, nazywać aborcję złem i jednocześnie sugerować, że walce z nią Kościół poświęca zbyt wiele uwagi. Tak po kolei pojawiają się twierdzenia, zaprzeczenia, wytłumaczenia, objaśnienia, aż w końcu w całym tym galimatiasie nie sposób się dowiedzieć, o co chodzi
Widać natomiast, że tzw. efekt Franciszka, czyli wzrost praktyk religijnych, jeśli w ogóle nastąpił, to już się skończył, a ogłoszony przez Ojca Świętego Rok Miłosierdzia ożywienia wiary, przynajmniej dającego się uchwycić statystycznie, nie przyniósł. Kościół zdaje się podzielony jak nigdy, a katolicyzm traci resztki wpływów na życie publiczne.
Przyznaję, smutne to konstatacje jak na Wielkanoc, ale cóż, to święto powinno dawać prawdziwą, a nie ułudną nadzieję. Czego sobie i wszystkim życzę.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.