To był jeden z najbardziej wstrząsających wpisów, jakie ostatnio pojawiły się w sieci. Na początku lipca lekarz rezydent psychiatrii Anna Bazydło opisała na Twitterze przypadek pacjenta, którego alarmujące wyniki badań dostarczono dzień po jego zgonie.
„Co oznacza brak wymiany informacji między poszczególnymi częściami państwa w praktyce: jestem na dyżurze, laboratorium realizujące kontrakt na badania dzwoni na izbę przyjęć i informuje o krytycznych wynikach badań pacjenta, IP dzwoni do mnie, ja do oddziału – zgon był wczoraj” – napisała Bazdyło. Wytknęła, że to kolejna ofiara złego systemu opieki zdrowotnej w Polsce. I dodała: „Gdyby ktoś się zastanawiał – to pokłosie »optymalizacji« w sektorze zdrowia. Outsourcing wszystkiego, poza pacjentami”.
Rzeczywiście organizacja badań diagnostycznych w Polsce, od których zależy wykrycie choroby oraz postępowanie lekarza z pacjentem, to ukryty problem służby zdrowia. Na systemie, którego nikt od lat nie zmienia, tracą Polacy (bo ich choroby nie są wykrywane wcześnie), a zyskują zagraniczne firmy, które w pewnym momencie zmonopolizowały nasz rynek. Nikt nie kontroluje tego, jak powstają, ani jakości ich pracy, choć od lat diagności proszą o to Ministerstwo Zdrowia. Dlaczego?
Niemieckie wejście
Żeby zrozumieć, co stało się z polskimi, często publicznymi, laboratoriami, trzeba cofnąć się o ponad dekadę. Wówczas (tak jak zresztą do tej pory!) badania laboratoryjne w systemie publicznym nie były wyceniane. Nie wiadomo zatem, ile dokładnie kosztuje np. badanie morfologii krwi czy podstawowe badanie moczu. Jednocześnie (i tak też jest do dziś!) nikt w zasadzie nie kontroluje, jak powstają laboratoria diagnostyczne, kto w nich pracuje, na jakim sprzęcie i czy poddaje się kontrolom jakości w diagnostyce oraz jakie ma wyniki tych kontroli.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.