Z przesłuchów medialnych wynika oczym panowie będą rozmawiać. Wychodzi na to, że o kwestiach bezpieczeństwa w kontekście (częściowego) wycofania się Amerykanów z utrzymywania żołnierzy w kontyngencie niemieckim. Obawiam się powtórki pewnego deficytu w tych rozmowach, gdy znów możemy być biernym biorcą amerykańskich decyzji. Nasze władze w całej III RP utrzymywały, bez względu na kolor rządzącej ekipy politycznej, jednakowy kurs na NATO i strategiczny sojusz z USA. To się różniło trochę ze względu na „europejskość” poszczególnych ekip, ale sama Unia Europejska nie mogła dać gwarancji bezpieczeństwa, gdyż jest ona wszystkim, ale sojuszem wojskowym na pewno nie. W związku z tym od ponad 30 lat mamy wszystkie nasze gwarancje bezpieczeństwa w jednym, amerykańskim koszyku.
Powie ktoś, a w jakim mamy mieć jak nie w amerykańskim? No zgadza się, ale z takim podejściem, że mamy za rogiem takiego napakowanego kumpla i nikt nam nie podskoczy to zajechaliśmy tam, gdzie zajechaliśmy. Przestaliśmy mocno trenować własne mskuły, a wiadomo czym się kończy prężenie cudzych. Zaniedbaliśmy też naszych kolegów z klasy, nie mamy żadnych (lub choćby neutralnych) relacji z innymi osiłkami. Ten układ nam się wydawał wieczny, i nie brał pod uwagę, że nasz paker może trochę osłabnąć, lub nie mieć czasu dla nas, bo zadarł z nim nowy pretendent po drugiej stronie podwórka. Mamy spóźnioną reformę polskiego wojska na tyle, by wiedzieć, że będziemy mieli problemy z samodzielnym (ba! sojuszniczym) oparciem się Rosji, która w dodatku ma doktrynę wojny podprogowej, czyli nie będzie wiadomo – głównie dla społeczności międzynarodowej – czy wojna już trwa i czy się w ogóle zaczęła.
Po drugie – bardzo nisko siebie szacowaliśmy. Dla interesów USA jesteśmy państwem frontowym, powinniśmy mieć więc takie same warunki od Jankesów, jakie ma jego inny „frontowy” partner – Izrael. A to jest 4 mld $ rocznie od USA na uzbrojenie i dostęp do najnowszych technologii. I kiedy Turcy w czasie wojny irackiej dostali do USA parę miliardów za udostępnienie samej bazy lotniczej, to my wysłaliśmy tam naszych żołnierzy za friko (o przepraszam, Amerykanie mieli się za to odpłacić nie nam, ale jednemu człowiekowi – Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, któremu kończyła się prezydentura a marzyło stanowisko Sekretarza Generalnego ONZ. I skończyło się jak zwykle – cnota stracona, a rubelek nie zarobiony). I Amerykanie się do tego przyzwyczaili, to znaczy, że my trzymamy ten „korek w wannie”, jakim jest Polska w amerykańskim postrzeganiu geopolitycznym Eurazji, ryzykujemy pozycją „pierwszej linii” – za darmo. Mało tego, USA każe sobie za swoją obecność dopłacać. No, ale jak przyzwyczailiśmy swego partnera do jego bezalternatywności, to co on ma zrobić – pchać nam kasę w łapy, skoro nawet o to nie prosimy?
Nasze położenie geopolityczne było zawsze albo naszym przekleństwem, albo błogosławieństwem. Wszystko zależało od okoliczności oraz od naszej determinacji. Kiedy po I wojnie światowej mocarstwa układały się w Wersalach myśmy tę pustkę przekleństwa wypełniali zbrojnym czynem. Inaczej II RP byłaby co najwyżej kadłubkiem wielkości Księstwa Warszawskiego. Dziś mamy to samo, ale nie będziemy się rozpychać militarnie, bo nie mamy przecież ambicji terytorialnych, tylko chodzi nam o bezpieczeństwo tego co mamy. Trzeba wreszcie zdyskontować nasze strategiczne położenie na poziomie dyplomatycznym, bo inaczej w rękach innych, stanie się ono znowu naszym przekleństwem.
Boję się, że rozmowa z Trumpem może nie wyjść poza powyższe ramy, to znaczy my się upomnimy, żeby jankescy żołnierze przeszli z Niemiec do nas, a Trump powie… za ile. Kasy a nie czasu. Ale my jesteśmy w innym momencie historii, który każe wrócić do źródeł amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa. Świat traci swoją homogeniczność, tasują się karty regionalnych hegemonów i nie czas teraz na rozmowy na temat jednego czy dwóch tysięcy amerykańskich żołnierzy wte czy wewte. W dodatku nasz strategiczny partner ma olbrzymie kłopoty u siebie i nie wiadomo jak i kiedy się z nich wydobędzie. Ponieważ w nowym rozdaniu priorytety USA mogą się zmienić, to dziś jest pilna potrzeba potwierdzenia naszych gwarancji bezpieczeństwa. Musimy po prostu wiedzieć na czym stoimy. Bo może na beczce prochu. Może i niewiele możemy zrobić w tej sprawie ale dobrze byłoby wiedzieć jak jest naprawdę. Bo jak nie będziemy wiedzieć na czym stoimy, to nawet tego „niewiele” nie będzie. W tym kontekście oto jakie pytania zadałbym Trumpowi:
- Czy planuje Pan i w jakiej skali konflikt z Chinami? Jakiej reakcji spodziewa się Pan od nas, i w którym etapie tego konfliktu. Czy USA zaproponują nam coś gospodarczo, skoro Chińczycy już składają ciekawe oferty biznesowe? Co to może być? Czy i jaka część amerykańskiej produkcji z Chin będzie wycofywana i czy w ogóle oraz na jakich warunkach może „zatrzymać się” w Polsce?
- Jaka będzie strategia USA wobec Rosji, jeśli ta będzie Ameryce potrzebna jako koalicjant w konflikcie przeciwko Chinom? Na jakie ustępstwa w naszym regionie jest w stanie pójść Ameryka, by przeciągnąć na swoją stronę Rosję? Czy poczyniono już w tej mierze jakieś ustalenia?
- Co w świetle wycofywania części wojsk amerykańskich z Europy z obecnością USA na naszym kontynencie? Czy dla USA to wciąż strategicznie ważny kierunek, czy planują się wycofać gospodarczo do własnego izolacjonizmu, zaś strefy konfliktu militarnie ograniczyć tylko do Morza Południowochińskiego? Co, przy słabnącej obecności lub nieobecności wojsk USA w Europie, z gwarancjami bezpieczeństwa w ramach NATO i logistycznymi możliwościami ich egzekucji, jeśli Rosja zaatakuje Polskę?
- Przy swojej nieobecności w Europie jaką naszą politykę będzie USA wspierać? Jaka byłaby reakcja USA w przypadku naszego zbliżenia się z Niemcami, co jeszcze bardziej wzmocni ich pozycję w Europie? A jak Niemcy zbliżą się z Chinami? Jak będzie odbierana w USA nasza ewentualna współpraca gospodarcza z tandemem Niemcy-Chiny?
- Czy USA nie zaangażowałyby się bardziej finansowo i politycznie w projekt Trójmorza, który może stanowić alternatywę dla dzisiejszej amerykańskiej polityki wobec Europy. Nie wiadomo co się stanie z Unią Europejską, można nawet w jej ramach stworzyć zintegrowany gospodarczo i logistycznie twór, który będzie przestrzenią buforową dla amerykańskich interesów, bardziej lojalną, tańszą od jej „zachodniej” alternatywy. Do tej pory kraje Europy Środkowo-wschodniej były rozgrywane w pojedynkę, co niwelowało polityczny potencjał tego spójnego geopolitycznie organizmu. To byłaby najskuteczniejsza forma pośredniej obecności amerykańskich interesów jako stabilizatora (starego?) ładu światowego. W dodatku w formacie narodów, które z powodu swych historycznych doświadczeń nie mają dylematów co do współdzielenia rosyjskiego projektu cywilizacyjnego.
- Lepiej późno niż wcale – odwróciłbym kwestie równoważenia i wzajemności wzajemnych usług militarnych. To nie my mamy płacić za ten „korek”. USA powinny w nas inwestować jak w Izrael, bo spełniamy dla ich strategicznych interesów nawet ważniejszą funkcję. Wiemy, że teraz w kryzysie USA mają największe kłopoty gospodarcze, ale właśnie rozwój amerykańskiego przemysłu zbrojeniowego wraz z rozluźnieniem polityki finansowej powinny dać Amerykanom co najmniej obojętne budżetowo rezultaty.
- W końcu trzeba potwierdzić w nowej sytuacji nasze dotychczasowe gwarancje. Co i kim zrobi NATO jeśli Putin wybierze się na państwa bałtyckie? Kto będzie i jak z nim walczył? Co się stanie jak nas zaatakuje? W obecnej sytuacji wewnętrznej USA żadna reakcja nie wydaje się pewna, o czym Kreml musi wiedzieć.
Nie wiem, czy panowie będą o tym rozmawiali. Nie wiem też czy będzie jeszcze później do tego okazja. I nie tyle dlatego, że może się zmienić prezydent i tu, i tam. Ale głównie dlatego, że wchodzimy w okres „wojujących królestw”. Kończy się solówka jednego hegemona w koncercie mocarstw. Wkrótce będzie kakofonia wielkich trąb przy przystrajaniu się do nowej partytury i za chwilę nikt nie będzie nawet słuchał jakiegoś słowiańskiego pastuszka z drewnianą fujareczką.
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.