Mija piętnaście lat od przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Jak ocenia Pan znaczenie naszej przynależności do Wspólnoty?
Marek Jurek: – Przystąpienie do Unii zmieniło geopolityczne położenie Polski. Znaleźliśmy się wewnątrz wspólnego rynku i wewnątrz mechanizmu bezpośredniego wzajemnego oddziaływania państw, a także instytucji unijnych. Dzięki udziałowi w budżecie UE nastąpiło przyspieszenie inwestycyjne. Udział we wspólnym rynku przyniósł wzajemne korzyści i pewne problemy. Ale obok tego nastąpiły zmiany społeczne, które nie są korzystne.
Na przykład?
Liberalizm, a właściwie kryzys cywilizacyjny, państw zachodnich zaczął być traktowany jako standard, w podwójnym znaczeniu, jako wzór i norma. Najwyraźniej ilustruje to ewolucja samych partii liberalnych z PO na czele (ale także innych ugrupowań). W PO nastąpiła właściwie formalna (choć na szczęście nie totalna) dechrystianizacja. Posłowie, którzy chcieli być wierni dziedzictwu Jana Pawła II musieli odejść, a właściwie – tak jak Joanna Fabisiak czy Marek Biernacki – zostali wykluczeni. Partie, które wcześniej w ogóle się tym nie zajmowały – włączyły do swej agendy rewolucję homoseksualną. A z drugiej strony PiS, powołując się na niepogarszanie relacji politycznych z UE, zaakceptował decyzje rządu PO o ratyfikacji konwencji stambulskiej. We wszystkich tych sprawach Unia nie jest oczywiście czynnikiem jedynym, ale jest ważną przesłanką, okolicznością, a nawet właśnie czynnikiem tych decyzji. Niestety, brak jest właściwej reakcji na te zjawiska, w podejściu do Unii dominują ciągle postawy, które odezwały się najgłośniej w czasie referendum akcesyjnego.
Jakie to postawy?
Euromania i eurofobia. Niezdolność wyobrażenia sobie życia poza Unią i niezdolność prowadzenia polityki w UE. Tymczasem Polska powinna zdecydowanie przejść od dostosowywania się do decyzji władz unijnych (obojętne, czy jest to motywowane konformizmem czy fatalizmem) do kształtowania rzeczywistości europejskiej, oddziaływania i w instytucjach UE i prowadzenia polityki wspólnie z innymi państwami czy ruchami politycznymi. A gdy wpływ na instytucje jest niemożliwy – potrzebna jest zwyczajna opozycja wobec władz UE. Jest zupełnie niezrozumiałe, że dziś ci, którzy uważają, że opozycję wobec rządu można prowadzić nie tylko w kraju, ale i za granicą, którzy jednocześnie uważają Unię Europejską za ostoję demokracji – z trwogą słuchają o opozycji wobec władz UE. A przecież to równie normalne w strukturach unijnych, jak narodowych. Wotum nieufności dla komisji Junckera poparłem w imię praw i interesów Polski, ale również dla dobra Europy. Bo Unia przez całych tych piętnaście lat idzie w złym kierunku. Dziś widać jasno, że system nicejski, w którym rola Polski (i całej Europy Środkowej) była o wiele silniejsza, był tylko wabikiem dla opinii publicznej, który został natychmiast cofnięty po naszym wejściu. Tymczasem moment wprowadzania Traktatu Lizbońskiego był prawdziwym momentem próby polskiej obecności w Unii. Obie dominujące partie – Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość – zdały go fatalnie.
W jakim sensie?
Najpierw odegrały przed opinią publiczną teatr twardego sprzeciwu, „Nicea albo śmierć” i tak dalej. Akt drugi to była komedia wymyślonych różnic wokół samego traktatu (Joanina, ustawa kompetencyjna). A na końcu był finał, kiedy zgodnie uruchomiliśmy proces ratyfikacyjny jako szóste (!) państwo w Europie. I tak doszło do skrajnie niekorzystnych zmian, zarówno w zakresie pozycji naszego kraju (co dziś, w kontekście wspólnej siły głosu naszego regionu, skutkuje na przykład klimatyczną polityką antyprzemysłową), jak i zmianami z zakresie praw podstawowych. To wtedy, i za zgodą naszych władz, włączono do nich tzw. „niedyskryminację”, która jest taranem niszczącym cały porządek społeczny (dyskryminacją jest tu bowiem sprzeciw wobec imigracji czy ochrona monogamicznej rodziny), po prostu uruchomiono rewolucję. A rząd PiS nie miał nawet odwagi (a może raczej ochoty) zażądać umieszczenia wśród wartości podstawowych praw rodziny.
Jak w tym wszystkim wygląda pozycja i rola naszego regionu?
Tworzy koniunkturę, której ciągle nie wykorzystujemy. Okazało się bowiem, że w sprawach takich jak imigracja, ochrona tradycyjnego przemysłu czy prawa rodziny i sprzeciw wobec gender – nasze stanowisko jest bardzo bliskie. Dlatego w pracy na rzecz wspólnej podmiotowości Europy Środkowej powinniśmy zrobić o wiele więcej. Prawica Rzeczypospolitej od dawna głosi, że musimy przejść od ograniczonej współpracy i doraźnych formatów, takich jak Czworokąt Wyszehradzki czy Konferencja Międzymorza, do stałej współpracy politycznej. Dlatego postulujemy zawarcie Traktatu Wyszehradzkiego (nazwa jest umowna, bo chodzi o całą Europę Środkową), który byłby odpowiedzią na Traktat Akwizgrański Niemiec i Francji.
Na czym polegać by miała idea takiej grupy?
Na systematycznej współpracy krajów naszego regionu, bezpośrednio i (w formule „wzmocnionej współpracy”) na forum Unii. W sytuacji, gdy Niemcy i Francja współpracują systematycznie, my nie możemy być jedynie komentatorami ich stanowiska. Współpraca powinna obejmować szeroką gamę spraw: od polityki, przez kulturę do infrastruktury, również prawa podstawowe. Dlatego tak ważna właśnie dla Europy Środkowej jest proponowana przez Prawicę Rzeczypospolitej Międzynarodowa Konwencja Praw Rodziny i odrzucenie genderowej Konwencji Stambulskiej. (Dla porządku przypomnę, że ciągle ją odrzucają Węgry, Słowacja, Litwa, Łotwa, Bułgaria i Czechy, a w innych krajach, na przykład w Chorwacji, jest silny ruch na rzecz jej wypowiedzenia). Europa Środkowa może być również wspólnotą cywilizacyjną, prawdziwą wspólnotą wartości. To właśnie nasz region może stać się ostoją zdrowej solidarności europejskiej. Ale to wymaga aktywnej polityki. Nie oszukiwania opinii publicznej efektywnymi wyborczymi gestami, ale podjęcia odważnych działań, chociażby wypowiedzenia konwencji stambulskiej w trybie natychmiastowym.
Unia na przestrzeni lat bardzo się zmieniła. Przecież jej założycielami byli chrześcijańscy politycy. A Robert Schuman jest nawet kandydatem na ołtarze Kościoła katolickiego…
Dobrym komentarzem do początku Unii była opinia papieża Piusa XII. Pamiętajmy, że podpisanie Traktatów Rzymskich miało miejsce jedenaście lat po zakończeniu II wojny światowej. Warto to sobie uzmysłowić biorąc pod uwagę fakt, że dziś od Porozumień Sierpniowych dzieli nas lat prawie czterdzieści, a od początków trzeciej niepodległości – trzydzieści. I to wydaje się niedawno. W porównaniu z tym traktaty rzymskie podpisano dosłownie nazajutrz drugiej wojny światowej.
Jak ocenił powstanie Wspólnoty Pius XII?
Papież z jednej strony wyraził wielką radość, że narody zachodniej Europy budują struktury współpracy i solidarności. Ale żałował, że traktaty nie zawierają wymiaru duchowego, moralnego, cywilizacyjnego. Był to krytyczny komentarz także wobec liderów Chrześcijańskiej Demokracji. Współpraca z socjalistami we Francji czy we Włoszech powinna była im uświadomić prawdziwy horyzont wyzwań, ale oczywiście zamiast tego przyzwyczaiła ich do konformizmu. W punkcie wyjścia był więc poważny błąd. Ale dziś nowym początkiem solidarności europejskiej może być współpraca Europy Środkowej. To, czego nie zrobiły państwa Europy Zachodniej w latach 50. i później, mogą we wzajemnej współpracy podjąć kraje naszego regionu. I Polska ma tu do odegrania ogromną rolę.
Są dziś różne postawy – z jednej opozycja, która straszy polexitem, do którego ma dążyć rząd PiS-u. Z drugiej strony są głosy części niepisowskiej prawicy mówiące, że z Unii faktycznie powinniśmy wystąpić.
Ten cały „polexit” to jedynie straszak i chorągiewka. Straszak dla liberalnej opozycji, która ciągle powtarza, że jakakolwiek odmowa spełniania życzeń władz UE – to już początek „polexitu”. W tym sensie hasło „polexitu” ma być narzędziem wymuszania konformizmu wobec władz unijnych. Natomiast dla środowisk Konfederacji hasło „polexit” ma zastąpić realną politykę i przeciwstawienie się konkretnemu zawłaszczaniu kompetencji narodowych przez Unię. Przecież Konfederacja bardziej zajmuje się diasporą żydowską niż przeciwdziałaniem unifikacji walutowej, tworzeniu armii europejskiej czy wypowiedzeniem konwencji stambulskiej. I we wszystkich tych sprawach wymachiwanie chorągiewką „polexitu” dzieli opinię, która może bronić suwerenności – zamiast ją konsolidować i łączyć.
Pytanie też, co miałoby być alternatywą dla Unii w razie polexitu?
Na razie to chorągiewka „polexitu” zastępuje w tym środowisku aktywny polski sprzeciw wobec tego, co się dzieje w Europie. Z nimi jest tak, jak z ludźmi, którzy ogłosiliby, że żądają zmiany pogody na 11 listopada. A kto się do nich nie przyłączy – odpowiada za szarugi jesienne i że nie ma letniej temperatury. Nasza obecność w Unii Europejskiej jest faktem, o którym zdecydowała i który podtrzymuje polska opinia publiczna, a my, politycy, mamy obowiązek w tych warunkach prowadzić polską politykę i (oczywiście również) zmieniać Europę.
Czyli Pana zdaniem dla Unii nie ma alternatywy i trzeba ją po prostu od środka zreformować?
Unię trzeba nie tyle reformować, co zreorganizować. Wymaga to na przykład kontynuacji współpracy w zakresie bezpieczeństwa i polityki atlantyckiej z Wielką Brytanią. Wymaga współpracy Europy Środkowej. I przede wszystkim zmian w samych państwach, kontrrewolucji kulturowej, o której mówił premier Orbán, a także obecności Polski wśród ruchów niosących zmiany w Europie. I oczywiście opozycji wobec władz UE tak długo, jak długo nie odwrócimy obecnej polityki. Dlatego jednym z głównych nurtów mojej pracy w Parlamencie była obrona traktatowych praw Polski i walka przeciw nadużyciom władzy przez organy unijne. A polityka władz jest tu bardzo pasywna i pozorna, choć zasłonięta wykonywanymi od czasu do czasu gestami. W praktyce nie mieli nawet odwagi podjąć naszego apelu o utworzenie w Sejmie podkomisji do spraw praw człowieka w państwach UE. Bo jakie prawo mają państwa eutanazyjne i aborcyjne, by nas pouczać o prawach człowieka?
I kolejna sprawa. Ostatecznie Pan i Pana środowisko do Parlamentu Europejskiego kandydujecie z listy Kukiz’15. Dlaczego akurat to ugrupowanie?
Jeśli nie zgadzamy się z całą to polityką „pastiszowego konserwatyzmu”, którą wcześniej opisałem, z podtrzymywaniem konwencji stambulskiej, wtórowaniem europejskim federalistom w pomysłach armii europejskiej i podatków nakładanych na społeczeństwa europejskie przez Parlament Europejski, otwieraniem granic handlowych Europy w ramach CETA i (jutro) TTIP – musimy mieć wybór. Władza musi wiedzieć, że mamy wybór. A Paweł Kukiz (również dla Prawicy Rzeczypospolitej) jest naturalnym liderem takiej prawicy niezależnej. Liderem ze względu na werdykt wyborców i na naszą współpracę, począwszy od kampanii prezydenckiej dziewięć lat temu. Jego ruch nas nie zastąpi, ale jest naturalnym partnerem współpracy. Dobrze też, że Paweł próbuje budować sojusz z różnymi ruchami nonkonformistycznymi w Europie, a my mu możemy pomóc w rozszerzeniu tej agendy, począwszy od naszego Europejskiego Chrześcijańskiego Ruchu Politycznego. Obecność w Parlamencie Europejskim zawsze powinna być wsparciem dla Rzeczypospolitej, niezależnie od tego, ile w kraju mamy sporów. A obecność w krytycznym nurcie zmian w Europie dla Polski ma znaczenie strategiczne.
Czytaj też:
Prezydent: Każdy, kto próbuje dziś wzbudzić niepokój co do naszej obecności w UE, postępuje wbrew interesowi PolskiCzytaj też:
Dr Sadowski: Polska uratowała kraje Unii Europejskiej od bankructwa
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.