Dla Władimira Putina kryzys syryjski mógłby właściwie trwać bez końca. Pod warunkiem, że napięcie cały czas będzie wysokie, groźba wybuchu konfliktu zbrojnego - bardzo realna, oraz że ów konflikt... nigdy nie wybuchnie.
Marek Magierowski
W dwóch ostatnich miesiącach ceny ropy naftowej na globalnych rynkach powoli, ale systematycznie rosły - głównie z powodu sytuacji na Bliskim Wschodzie. Musiało to ucieszyć kremlowskich oficjeli: wszak Rosja jest największym producentem tego surowca na świecie, eksportuje ponad 5 mln baryłek dziennie. Na początku czerwca baryłka kosztowała ok. 100 dolarów, pod koniec sierpnia - już 115. A 15 dolarów różnicy na jednej baryłce to, jak łatwo obliczyć, 75 mln dolarów więcej wpływających codziennie do rosyjskiej skarbonki. Miesięcznie to już ponad 2 mld dolarów. W trzy miesiące można w ten sposób zarobić na nowoczesny lotniskowiec, 60 nowoczesnych samolotów bojowych, albo można wydać te pieniądze np. na podwyżki emerytur. Same korzyści.
Tylko że rynki są bardzo czułe i reagują też w drugą stronę - gdy okazało się, że na razie nikt nie będzie Syrii bombardował, ceny ropy stanęły w miejscu, a nawet nieco spadły.
Jednak Rosjanie nie zasypiają gruszek w popiele. Kreml robi wszystko, by utrzymać atmosferę grozy. Wysyła kolejne okręty na Morze Śródziemne i wieszczy "katastrofę nuklearną" jeśli Amerykanie zdecydują się na uderzenie. Putin przestrzega przed "agresją" i krzywo patrzy na Baracka Obamę podczas szczytu G20 w Sankt Petersburgu.
Oczywiście, wizja Putina celowo podkręcającego temperaturę jedynie po to, żeby wpływać na ceny ropy, jest niepełna. Rosja dobrze się czuje w roli "głównego rywala" USA - tak jak wtedy, gdy sowieckie pociski balistyczne były wycelowane w Waszyngton i Nowy Jork, a okręty podwodne obu mocarstw urządzały sobie wyścigi na wodach Atlantyku. Do niedawna amerykańskie media kreowały na największego adwersarza Stanów Zjednoczonych Chiny. Teraz na czołówki znów wróciła Rosja (choć, zapewne, na krótko).
Niemniej rola Rosji kończy się zazwyczaj wtedy, gdy z lotniskowców US Navy startują pierwsze myśliwce, a na cele spadają pierwsze bomby. Tak było w przypadku wojny o Kosowo, tak było w Iraku. Niezależnie od tego, ile jeszcze okrętów Putin przepchnie przez Bosfor, Moskwa nie jest stanie zapobiec interwencji. Wprawdzie ma w ręku oręż w postaci prawa weta w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, lecz wygląda na to, że tym razem Amerykanie (oraz Francuzi) już na to machnęli ręką. Jeśli dojdzie do operacji militarnej przeciwko Baszarowi al-Asadowi, niemal na pewno nie będzie ona miała żadnej "podkładki" w postaci ONZ-owskiej rezolucji.
Na razie Putinowi i jego współpracownikom pozostało tylko napinanie mięśni i robienie groźnych min. Oraz liczenie zysków z eksportu ropy.
foto: wiki