Kłopoty Andrzeja Dudy z kampanią nie zaczęły się dopiero teraz. Prezydent od miesięcy nie potrafił przekonać Polaków właściwie dlaczego powinni go wybrać na drugą kadencję. Już wcześniej były problemy z wymyśleniem leitmotivu, już wcześniej przekaz Dudy ograniczono do obrony 500 plus, już wcześniej były choćby problemy z Jolantą Turczynowicz-Kieryłło.
Nie dostrzegaliśmy tego z powodu pandemii, która wywróciła polityczny stolik i na kilka tygodni dezaktywowała porządek wyborczy. W tym czasie Duda nie musiał prowadzić kampanii, bo de facto był jedynym politykiem, który się liczył w rozgrywce. Inni kandydaci po prostu nie istnieli. Teraz, po uspokojeniu się sytuacji z epidemią, te kłopoty powróciły.
Problemy Dudy
Obecnie z jednej strony następuje urealnienie sondaży – wyborcy, którzy deklarowali, że w ogóle nie zagłosują w majowych „pseudowyborach”, teraz zaczęli brać udział w badaniach; z drugiej strony opozycji udała się podmianka kandydata, dzięki czemu Trzaskowski jest na fali wznoszącej.
Przyznajmy – Platforma zagrała ostro. Zaryzykowała stabilnością państwa, byle tylko wymienić skompromitowaną Kidawę-Błońską. Jak krytycznie by nie oceniać tego zachowania z perspektywy interesu państwa polskiego, to trzeba przyznać, że w perspektywie interesu partyjnego ten wybieg opłacił się – Trzaskowski sukcesywnie pnie się wzwyż, Hołownia i Kosiniak-Kamysz (główni rywale PO) tracą.
A sam Duda? Pojawiają się kolejne, coraz mniej przychylne, sondaże. W niektórych badaniach prezydent nawet przegrywa z kandydatami opozycji. W mniej oficjalnych rozmowach o marazmie w szeregach PiS mówili nawet sami politycy „dobrej zmiany”. Obóz władzy ewidentnie potrzebował nowego otwarcia.
Wkracza Morawiecki
Czwartkowe zagranie Morawieckiego (konsultowane z prezydentem) należy odczytywać właśnie w tym kontekście – to próba ucieczki do przodu; próba rzucenia prezydentowi koła ratunkowego. Powiedzmy to otwarcie: samo głosownie nad wotum było szopką. Z góry był znany jego werdykt. Jednak przez ten manewr Morawiecki osiągnął kilka celów.
Po pierwsze, premier skonsolidował obóz rządzący, który po „harcach Gowina” był mocno niestabilny (a już na pewno oczach wyborców prezentował się fatalnie). Przeciwnicy, media, a przede wszystkim wyborcy otrzymali jasny sygnał – Zjednoczona Prawica jest nadal zjednoczona.
Po drugie, Morawiecki miał możliwość wygłosić niemal godzinne przemówienie. I trzeba przyznać, że w pełni wykorzystał ten czas. Premier nie słynie z „popisów oratorskich” – jak to ujął Trzaskowski w pamiętnym wpisie o Geremku – ale uczciwie trzeba przyznać, że do czwartkowego wystąpienia był świetnie przygotowany. Być może było to w ogóle jego najlepsze wystąpienie do tej pory.
Sama przemowa była skonstruowana wokół osi czasowej: Polska za rządów PO – za rządów PiS – Polska jaka przed nami się rysuje w najbliższej przyszłości. Morawiecki wykorzystał tę okazję do podgrzania konfliktu PO-PiS (temu służyło m.in. klasyczne odwołanie do Jana Olszewskiego i podziału Polski na kraj elit oraz kraj „wszystkich Polaków”). W zeszłym tygodniu w tekście „Paradoks Trzaskowskiego” pisałem, że ta polaryzacja służy obu wielkim obozom, spychając na margines pomniejsze partie. Podczas przemówienia premier raz za razem wyciągał co ostrzejszy bon mot pod adresem Platformy Obywatelskiej (właśnie – konkretnie chodziło o PO, a nie szerokorozumianą opozycję).
Groza immobilizmu
Całe wystąpienie szefa rządu orbitowało wokół dwóch kwestii. Premier podkreślając dokonania ostatnich lat, wskazywał nieustannie, że to wszystko udało się osiągnąć tylko i wyłącznie dzięki prezydentowi Andrzejowi Dudzie. Morawiecki wskazywał, że to właśnie Duda „otworzył drzwi” do zmiany Polski i gdyby nie jego zwycięstwo nad Komorowskim, to do żadnej „dobrej zmiany”, by nie doszło.
Ponadto premier podkreślił, że Polacy w obecnej chwili oczekują jednego – stabilności, a opozycja jedynie „jątrzy i judzi”. – Jeśli macie odpowiednią liczbę głosów to nas przegłosujcie i nas odwołajcie, albo przestańcie jątrzyć. Dajcie działać, nie przeszkadzajcie – mówił Morawiecki w Sejmie.
Tymczasem – przekonywał – Polsce zagraża obecnie zjawisko immobilizmu, czyli paraliżu państwa. To chyba najważniejsze przesłanie z całej przemowy. Premier tego nie powiedział wprost, ale przekaz był oczywisty – jeżeli Trzaskowski wygra wybory, to „dobra zmiana” zostanie wstrzymana.
Morawiecki na froncie
Przesłanie Morawieckiego jest zatem proste – Duda jest gwarantem kontynuowania rządów Zjednoczonej Prawicy, podczas gdy Trzaskowski prowadzi do „pandemii politycznej nieodpowiedzialności”. Zwycięstwo PO – mówi premier – to koniec 500 plus, powrót do wyższego wieku emerytalnego, koniec z trzynastkami, wyprawkami i innymi socjalami, którymi PiS się tak chwali od lat. Albo Duda i Polska jako kraj Polaków, albo Trzaskowski i Polska elit.
Morawiecki tym samym rzuca prezydentowi koło ratunkowe (nie przypadkiem kilka minut po zakończeniu wystąpienia premiera, swoją konferencję prasową zorganizował właśnie Duda). Oczywiście przy okazji stara się przykryć sprawę Sasina czy Szumowskiego, ale główny cel jest prosty – przestawienie kampanii Dudy na właściwe tory, nadanie jej nowego błysku. Jednocześnie daje prezydentowi możliwość zaprezentowania się jako architekta całego zagrania.
Warto odnotować jeszcze jedną rzecz – do tej pory, gdy obóz „dobrej zmiany” znajdował się w defensywie, przed szereg wychodził prezes PiS, ratując sytuację. To Kaczyński miał kluczowe wystąpienia przed wyborami unijnymi, Kaczyńskim uzgodnił z Gowinem kompromis dotyczący wyborów, Kaczyński zaprezentował pomysł rozszerzenia 500 plus itd. Tym razem to Morawiecki wziął na siebie ciężar i na chwilę przejął stery odpowiedzialności za losy partii. Premier ewidentnie wysunął się na pierwszą linię politycznego frontu. Pozostaje tylko pytanie, czy prezydent będzie potrafił skorzystać z tego koła ratunkowego, które mu rzucono.
Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.
Zobacz poprzednie teksty z cyklu "TAKI MAMY KLIMAT":
Czytaj też:
Paradoks TrzaskowskiegoCzytaj też:
Bolesna opowieść Kazika