Idzie w Polsce czas „demokracji sterowanej”. Takiej jak w putinowskiej Rosji. Platforma może zmienić nazwę na „Jedyna Polska”
Piotr Gursztyn
Jeszcze trzy tygodnie temu – w czasie najgorętszej debaty w sprawie Hanny Gronkiewicz-Waltz – słyszeliśmy tyrady o wyższości referendów merytorycznych nad personalnymi. Idiotyczność tego rozróżnienia była wzmacniana frazami o tym, że te personalne są polityczne, a te drugie… No właśnie nie wiadomo jakie, ale ponoć lepsze.
Ponieważ opinia publiczna w Polsce zazwyczaj jest urabiana argumentacją, że „na Zachodzie to” słyszeliśmy też, że w ojczyźnie referendów, czyli Szwajcarii, nie ma tych niedobrych personalnych, są tylko te wspaniałe merytoryczne. Nie jest to prawda, bo bodaj sześć kantonów dopuszcza referenda odwoławcze, a próg zebranych podpisów jest niższy niż w Polsce. W każdym razie nawet prezydent włączył się w tę debatę, zwalczając ideę referendów odwoławczych. Cóż, nie zawsze da się być prezydentem wszystkich Polaków.
Przyjmując na moment tezę o wyższości referendów merytorycznych nad odwoławczymi zauważmy, jak szybko doszliśmy do momentu „sprawdzam”. Sejm właśnie wczoraj debatował nad typowym referendum merytorycznym – w sprawie zmian w oświacie. Nad wnioskiem wspartym milionem podpisów. To dobry czas, aby słowo poprzeć czynem, a konkretnie wsparciem cennego przykładu obywatelskiej aktywności, bo w końcu nie wszystkim udaje się zebrać milion podpisów. Tak jednak – jak wiemy z przebiegu debaty – się nie stało. Nadmieńmy tu, że jest rzadką praktyką rozdzielenie debaty od głosowania o dwa tygodnie. Jaki tego cel – wiadomo, zważywszy to, że Platforma niekoniecznie musi wygrać to głosowanie.
Ideałem – z punktu widzenia demokracji – byłoby przesłanie wniosku referendalnego do dalszych prac w Sejmie. Niektóre pytania zostały nieszczęśliwie sformułowane przez wnioskodawców. Szczególnie dotyczące wprowadzenia ustawowego zakazu likwidacji szkół. Sejm mógłby takie pytania uchylić, albo je przeformułować w jakimś porozumieniu z komitetem „Ratujmy Maluchy”. Wszystko jednak wskazuje na to, że tak się nie stanie.
Zaczęło się co innego. Propagandowa dyskredytacja inicjatorów akcji. W ich przypadku mamy do czynienia z aktywnością czysto obywatelską, tak zachwalaną do momentu, gdy okazało się, że dotyczy sprawy niewygodnej dla rządu. Dotyczy to nie tylko medialnej aktywności polityków PO. Także poważnej części mediów. Nagle okazało się, że rodzice sześciolatków i osoby je wspierające reprezentują „myślenie skostniałe”, prowadzą „akcję polityczną”, są „hipokrytami” – to wszystko określenia publicystów takich jak Jacek Żakowski, Roman Imielski i Jarosław Kuźniar. Ten ostatni popisał się frazą, że nie chce, aby bezdzietny pan Zenek decydował o edukacji jego córki. Podobny argument padał ze strony innych uczestników debaty. Pomijając fakt, że bezdzietność nie pozbawia praw politycznych, jest to argument szczególnie obrażający inteligencję. Odkąd nowożytne państwa wprowadziły powszechną a potem obowiązkową edukację zawsze ktoś inny decyduje od nauczaniu naszych dzieci. O ile wiadomo, najwybitniejszy poprzednik pani Szumilas, ks. Hugo Kołłątaj – inicjator powołania KEN – nie posiadał potomstwa, a decydował o kształcie edukacji.
Podział opinii w sprawie referendum nie okazał się być zaskoczeniem. Opinia publiczna w Polsce, przynajmniej w większej części, zamieniła się w karne wojsko. Słuchającą się na zasadzie, że ważne jest to kto co mówi, a nie co mówi. Nawet w takiej sprawie jak ta, gdzie każdy w kwestii sześciolatków potrafi wyrobić sobie zdanie na podstawie osobistych doświadczeń. W takiej sytuacji demokracja staje się pustą formą. W Polsce od kilku lat nie działa klasyczny system wzajemnej kontroli organów państwowych, bo Platforma ma wszystko. Od prezydenta, przez rząd, aż do rzecznika praw dziecka. Do niedawna kontrolowała nawet wszystkie sejmiki wojewódzkie. Władymir Putin też ma złotoustych propagatorów wprowadzonej przezeń „demokracji sterowanej”. Jak widać Donald Tusk również ich posiada. Bo właściwie po co komu demokracja, gdy jest się blisko władzy i można z tego korzystać? Lepiej nie ryzykować, bo jeszcze okaże się, że ten ciepły światek zostanie naruszony przez jakieś nieodpowiedzialne elementy. I to w tak głupi sposób, jak kartka wyborcza.