I tu delegacja Polski mogła zaproponować coś, co by ją ustawiło w centrum uwagi zebranych w Glasgow możnych tego świata i przysporzyło jej moresu.
Oczywiście, nie wiemy, co tam naprawdę mówiono – naprawdę, to znaczy w rozmowach prowadzonych na poważnie, a nie na panelach, podczas których czcigodny strzec i wieczna nastolatka wygłaszali tyleż strzeliste i histeryczne, co intelektualnie jałowe apele o „ratowanie planety”. Na tyle jałowe i powtarzane do znudzenia, że uwaga mediów skupiła się na hipokryzji magnatów, którzy na festiwal opowieści o tym jak zła jest emisja dwutlenku węgla zlecieli się flotą 400 prywatnych odrzutowców, w kilka dni produkując tylko w ten jeden sposób tyle tego gazu, co liczące sobie 1600 statystycznych obywateli Wielkiej Brytanii miasteczko. A przecież miary klimatycznego cyrku dopełniła jeszcze flota elektrycznych limuzyn do wożenia ważnych gości. Pomijając już, że najważniejsi z nich i tak woleli swoje, bynajmniej nie elektryczne auta – sam Joe Biden zajechał do Glasgow w 85 do wozów – do owych specjalnie na szczyt COP 26 nabytych autek, po 100 tysięcy funtów za sztukę, nie dokupiono ładowarek, więc ładowano je przy użyciu agregatów napędzanych ropą. Trudno o lepszy symbol „ratowania planety” niż ten smakowity bareizm.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.