DoRzeczy.pl: Jak Pan odbiera doniesienia o prowokacjach w separatystycznych republikach Donieckiej i Ługańskiej? Czy mamy do czynienia z eskalacją konfliktu?
dr Wojciech Szewko: To w tym kierunku zdecydowanie zmierza. Realizowany jest pewien scenariusz i narracja, która ma uzasadnić przed światową opinią publiczną rozpoczęcie działań wojennych. Oczywiście można zadać sobie pytanie, czy ktoś w ogóle się na to nabierze, ale jak się okazuje z historii, dostatecznie dużo ludzi temu ulega. To nie jest zresztą tylko domena rosyjska, bo podobnie było przy okazji kilku innych konfliktów. W ten sposób np. budowano przeświadczenie o tym, że Saddam Hussein ma broń chemiczną i mobilne laboratoria nuklearne, a gdzieś ma miejsce masakra ludności cywilnej. Na tym polega budowanie tego typu narracji, nie tylko casus belli czyli powodu do wojny, ale również uzasadnienie wobec opinii międzynarodowej, dlaczego do tej wojny miało dojść. Te wszystkie komunikaty zbiegają się w jedną całość. Chodzi o stworzenie dla armii rosyjskiej uzasadnienia do ataku - zajęcie Donbasu i obronę ludności rosyjskojęzycznej przed atakami ukraińskimi. Jeżeli dojdzie do walk z armią ukraińską, to będzie to już pełnoskalowa inwazja.
W ubiegłym tygodniu mówiono o rychłym nadejściu rosyjskiego ataku, wskazywano nawet konkretną godzinę. Ostatecznie Kreml ogłosił, że czołgi są wycofywane z ćwiczeń.
Precyzyjnie mówiąc, kilka czołgów rosyjskich wróciło z ćwiczeń, a kilkaset przyjechało w tym samym czasie. W związku z tym, to też był element dezinformacji. Mamy zresztą do czynienia z wojną propagandową. Współczesne konflikty mają to do siebie, że oprócz działań kinetycznych najważniejszym elementem jest propaganda. W związku z tym, będziemy mieli tysiące fake newsów z obu stron konfliktu, także będzie bardzo trudno odróżnić prawdę od fałszu. Przykładem jest wycofywanie się wojsk rosyjskich. Nie sądzę natomiast, żeby to było nadal tylko „prężenie muskułów”, ze względu na to, co się dzieje w tych dwóch separatystycznych republikach. Masowa ewakuacja ludności cywilnej, informacje o jakichś dywersantach, którzy rzekomo wysadzili skład amunicji przy samej granicy z Rosją (na wysokości Mariupola), doniesienia o walkach z komandosami ukraińskimi oraz wzajemnych ostrzałach szkół, to jest typowe uzasadnianie wobec światowej opinii publicznej, dlaczego tam się mają nagle znaleźć np. „rosyjskie wojska pokojowe”, bo takiego określenia używa Kreml. Ten scenariusz znamy chociażby z Abchazji i Osetii.
Joe Biden wywołał poruszenie w opinii publicznej, rozróżniając pełnoskalową inwazję Rosji od "mniejszego wtargnięcia". Który z tych scenariuszy jest Pańskim zdaniem bardziej możliwy?
Powstaje pytanie, co Putinowi dałoby zajęcie wyłącznie tych dwóch separatystycznych republik i ich ewentualna inkorporacja do Rosji. Prawdę powiedziawszy, niewiele. Różnica byłaby taka, że Ukraińcy od tej pory ostrzeliwaliby nie jakichś nieuznawanych separatystów, tylko wojska rosyjskie i dawaliby w ten sposób pretekst do kolejnego ataku. Rosja ma trochę inny cel w tej w tej całej grze. Metodami wojskowymi lub niewojskowymi, czyli straszeniem przeciwnika, chce doprowadzić do neutralizacji Ukrainy i jej finlandyzacji. Chodzi o taką sytuację, w której np. jest w tej chwili Finlandia czy Austria. Są to państwa, które budują taki ustrój ekonomiczny, jaki chcą, ale nie mogą czy nie chcą przystępować do sojuszy wojskowych. Co więcej, Rosja domaga się twardych gwarancji międzynarodowych, również zakazu sprzedaży broni i umieszczania jej na Ukrainie. Zakłada, że wtedy powstałby bufor, który w naturalny sposób ciążyłby ku Rosji. Krótko mówiąc, to jest cel Kremla.
Jeżeli nie uda się go wymusić na Zachodzie metodami niewojskowymi, to tym razem Rosja jest gotowa do użycia metod wojskowych. Jedyną różnicą pomiędzy wszystkimi poprzednimi licznymi straszeniami inwazją rosyjską, z którymi mieliśmy do czynienia np. przy okazji manewrów Zapad, jest to, że po raz pierwszy Rosja zbudowała sobie potencjał pozwalający na spokojne rozbicie armii ukraińskiej i zajęcie tego kraju. Jest to nota bene sytuacja bardzo niebezpieczna dla Polski, ponieważ jeżeli by do tego doszło i Rosja zdecydowała się na zajęcie wschodniej Ukrainy oraz ustanowienie posłusznego jej rządu, to wtedy polskie terytorium byłoby tak naprawdę nie do obrony. Wyobraźmy sobie, że mamy wojska rosyjskie, które stoją wzdłuż granicy ukraińskiej, białoruskiej i jeszcze na dodatek w obwodzie kaliningradzkim.
Jeżeli chodzi o Białoruś i obwód kaliningradzki, to wojska rosyjskie są tam już obecne. Co zatem zmieniłoby zajęcie Ukrainy przez Rosję z perspektywy Polski?
To zmienia bardzo dużo, ponieważ na razie mamy na Białorusi tylko 30 tysięcy rosyjskich żołnierzy. Z kolei Kaliningrad nie jest takim miejscem, z którego można byłoby wyprowadzać jakąś wielką operację wojskową przeciwko NATO. Tam trzeba byłoby przewieźć tylu żołnierzy, ilu teraz w tej chwili oglądamy na Ukrainie. To nie jest rzecz ani prosta logistycznie, ani nie odbędzie się niezauważona. Natomiast chodzi o sytuację, w której wojska rosyjskie wtargną od kierunku ukraińskiego, zajmą Kraków i Śląsk, z kierunku brzeskiego pójdą na Warszawę, a z północy jeszcze odetną nas na przykład od morza zajmą Gdańsk, Koszalin, Szczecin. Takie scenariusze (np. desantu na polskie wybrzeże) Rosjanie ćwiczyli już w trakcie manewrów Zapad. To są okoliczności podobne do tych z 1939 roku, kiedy Polska była otoczona wojskami niemieckimi. Atak został wówczas wyprowadzony z wielu kierunków, nie tylko z samego zachodniego. W związku z tym, z naszego punktu widzenia na pewno bezpieczniej nie będzie. Ta sytuacja jest o tyle groźna, że Rosja wyraźnie żąda nie tylko Ukrainy, lecz przywrócenia status quo ante sprzed 1997 roku, czyli sprzed przystąpienia państw Europy Środkowej i Wschodniej do NATO. Kreml uznaje zatem Polskę, kraje bałtyckie, Rumunię, Węgry, Czechy i Słowację za swoją strefę wpływów lub przynajmniej strefę buforową, w której nie mają prawa znajdować się wojska USA i innych państw „starego” NATO.
Rozmowa została przeprowadzona przed orędziem Władimira Putina.