Wielki Post. A więc wspomnienie rekolekcji, poszukiwanie czegoś dla siebie na ten czas. Ręka mimowolnie sięga do półki z książkami religijnymi, na której stoją przecież nie tylko pozycje kupione pod wpływem chwilowego impulsu i – niczym karnet na siłownię – nigdy nieużywane, pozostające świadectwem naszego słomianego zapału oraz złudzeń. Przecież jest i Jacek Salij, autor, dominikanin, duszpasterz, obecny w moim życiu nie tylko za sprawą lektury czy konferencji rekolekcyjnych, ale także paru znaczących dla mnie intymnych spotkań, gdy bez wahania spieszył do rozmównicy klasztoru przy ulicy Freta i wysłuchiwał mnie zdyszanego, wysłuchiwał tak jak tylu setek ludzi i służył radą. Radą, podobną do tych, których udziela w swych artykułach: pozbawiającą złudzeń dotyczących łatwych rozwiązań, demaskującą nieczyste intencje, obnażającą fałsz, pokazującą, że droga może owszem, jest prosta, ale bardzo stroma. Zwracanie się do mnie, studencika wówczas prawie jeszcze, per „pan”, szybkie rozdzieranie zasłon, za którymi próbuję się skryć. Bolesne operacje.
Nic w sobie nie ma Salij z tych słodkich pocieszycieli, którzy boją się reprezentować Kościół stanowczy w nauczaniu prawd moralnych, o nie. Nic z tych, którzy rozbudzają fałszywe nadzieje, że doktryna ulegnie zmianie, że nasz przypadek jest wyjątkowy i rzeczywiście nauczanie Kościoła można w tym jednym wyjątkowym przypadku zawiesić. O nie, to twardy reprezentant tej coraz szczuplejszej grupy kapłanów, którzy wychodzą z założenia, że tradycja Kościoła i jego rozeznanie etyczne służyć mają zbawieniu człowieka. I mają być stosowane, a nie rozmywane.