Po drugiej z rzędu porażce Marine Le Pen w wyborach prezydenckich pojawiły się w Polsce komentarze, że jej dobry wynik świadczy o powiększającym się we Francji elektoracie narodowym i antyglobalistycznym. Jej lepszy niż w 2017 r. wynik świadczy jednak przede wszystkim o negatywnej ocenie prezydentury Emmanuela Macrona w oczach Francuzów, a nie o realnych szansach Marine Le Pen na zdobycie w przyszłości Pałacu Elizejskiego.
Dla zobrazowania sytuacji: więcej Francuzów nie wzięło udziału w drugiej turze wyborów, niż oddało w niej swe głosy na kandydatkę Zjednoczenia Narodowego, a frekwencja wyborcza okazała się najniższa od 1969 r. Z punktu widzenia ewolucji sondaży Marine Le Pen nie wykorzystała też debaty przedwyborczej do zwiększenia swego poparcia – wręcz przeciwnie, w ciągu dwóch tygodni między pierwszą a drugą turą to ubiegający się o reelekcję Emmanuel Macron systematycznie zwiększał swoją sondażową przewagę nad swą kontrkandydatką. Ma się rozumieć Emmanuelowi Macronowi pomógł tradycyjny festiwal histerii w obronie republiki i demokracji przed rzekomym widmem faszyzmu, działający w tych wyborach głównie na seniorów z powojennego wyżu demograficznego (tzw. „boomerów”), którzy masowo ruszyli do urn w obronie własnego poczucia bezpieczeństwa. Nie zawiodła też część wyborców Jean-Luc Mélenchona, którzy głosowali na Emmanuela Macrona, choć już w zasadzie domagają się jego dymisji w związku z jego flagową, aczkolwiek niepopularną reformą systemu emerytalnego.