A cóż to za skarby, jaka gorączka złota mogła wybuchnąć, skoro akcja filmu rozgrywa się w Donbasie? Jedno ze znaczeń tytułu filmu „Klondike” staje się jasne dopiero do kilkudziesięciu minutach, gdy widzimy plądrowane szczątki samolotu Boeing 777 malezyjskich linii lotniczych o numerze lotu MH17. Zestrzelony przez tzw. separatystów samolot spada nieopodal domu bohaterów filmu. Wśród rozerwanych ciał walają się plecaki, torebki, otwarte walizki – istna kopalnia dóbr, które można sobie przywłaszczyć. I nic w tym dziwnego – przynajmniej w tym kręgu kulturowym, przypomnijmy sobie głęboki nihilizm „ruskiego miru” świetnie uchwycony przez Petera Pomerantseva w książce „Jądro dziwności. Nowa Rosja”; przypomnijmy sobie, jak w tajemniczy sposób po smoleńskiej tragedii „przypadkowi znalazcy” próbowali używać kart kredytowych ofiar; przypomnijmy sobie wreszcie zapał, z jakim żołdacy Putina wywozili z Ukrainy wszystko, co wpadło im w ręce: komputery, pralki, telewizory, dywany, garnki, nawet psie budy.
Fałszywy mit
Jest jednak i drugie, dużo głębsze znaczenie tytułu „Klondike”. Aby je zrozumieć, trzeba się cofnąć w przeszłość, do czasów, gdy Donbas był sowiecką ziemią obiecaną. Doskonale ten fenomen ukazany był w filmie dokumentalnym „Kakofonia Donbasu” (2018) Igora Minajewa. Pokazywał go w Polsce Program 1 TVP. Minajew przypominał o szczególnej roli, którą w mitologii Sowietów odgrywały Donbas i jego kopalnie oraz huty.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.