Spore emocje wśród Polaków wywołała niedawna wiadomość o wezwaniach na ćwiczenia wojskowe, kierowanych przez Wojskowe Centra Rekrutacji do osób, które dotychczas nigdy w wojsku nie były. „Branie do wojska” – bo o to summa summarum chodzi, nawet jeśli ćwiczenia mogą być dosłownie kilkudniowe – w kontekście trwającej na Ukrainie krwawej wojny, podkręcone dodatkowo informacją, że na szkolenia wojskowe może trafić w 2023 r. aż do 200 tys. Polaków, stało się wręcz zarzewiem pożaru społecznego, który lepiej było gasić jeszcze w zarodku. Stąd też objaśnienia wojskowych, że chodzi przecież o standardowe ćwiczenia, zawieszone na czas pandemii, że limity osobowe są takie same, jak w poprzednim roku, że w większości przypadków wezwania, ba – „zaproszenia na rozmowę” (!), dostaną głównie osoby już przeszkolone wojskowo z rezerwy aktywnej, a w przypadku nowych rekrutów rzecz się tyczy wąskiej grupy ludzi ze specjalistycznymi kwalifikacjami potrzebnymi w armii, jak kierowcy większych pojazdów, personel medyczny, tłumacze…
Sam szef Centralnego Wojskowego Centrum Rekrutacji, płk Mirosław Bryś, zapewniał, że wezwanie wezwaniem, ale ćwiczenia będą nieutrudniające życie zawodowe rekrutów, a zwłaszcza będą one dobrowolne, co miało uspokoić atmosferę fermentu, która zdążyła nawet podzielić Polaków. Rzeczywiście, fali komentarzy w sieci, których autorzy okazywali pogardliwy wręcz brak zainteresowania szkoleniem na „mięso armatnie”, towarzyszyło wiele wyrazów moralnego potępienia i oskarżeń o tchórzostwo i egoizm (potępień nierzadko ze strony osób, którym z racji wieku czy innych okoliczności lądowanie we frontowych okopach nie grozi).
Atmosfera paniki
Trudno powiedzieć, jakie będą dalsze konsekwencje społeczne wspomnianego wrzenia; będzie to z pewnością zależało od liczby wysłanych wezwań, od rzeczywistego odsetku nowego narybku wcielonego i zaprzysiężonego do aktywnej rezerwy, a zwłaszcza od tego, co zapowiedziana „dobrowolność” będzie oznaczać w praktyce. Dla przypomnienia: szczepienia na COVID-19 też miały być dobrowolne – tak solennie oświadczali sam prezydent i premier – ale naciski wywierane w tej kwestii, w tym przez szefa MON, Mariusza Błaszczaka, przybrały w praktyce charakter oferty „nie do odrzucenia”, nie wspominając o zawodach, które zostały do przyjęcia tychże zmuszone rozporządzeniem ministra zdrowia. W każdym razie, snując od pewnego czasu refleksję na temat poboru na okoliczność wojny, planowałem pierwotnie nazwać ten tekst „Kto walczyłby dziś za Polskę”, jednak dostosowałem tytuł do obecnej sytuacji, a zwłaszcza do wypowiedzi przedstawicieli obozu władzy i wpływowych w jej kręgach geopolityków, które tymczasem są najlepszym autoryzowanym komentarzem do szkoleń, na które wzywa obecnie wojsko.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.