Styl reakcji na projekt ustawy „W obronie chrześcijan” ze strony krytyków tego dokumentu przypomina starą prawdę. Dla liberałów i lewicy wolność religijna oznacza zawsze i prawie wyłącznie wolność od religii, a prawie nigdy zaś prawo ludzi religijnych do tego, by ich pobożność była zabezpieczana przed społeczną opresją wrogów wiary. Aby tego rodzaju prawo podważyć i unieważnić, zawsze znajduje się pałka wyższego rzędu w liberalnym systemie wartości. Tym razem, jak zresztą dość często, jest to argument o wolności słowa. Jednak znów okazuje się, że wolność słowa, która powinna chronić także ludzi religijnych, jest tylko dla tych, którzy mają odpowiednie poglądy. Gdy np. krytykę społeczną uprawiają wierzący chrześcijanie, wtedy jest to mowa nienawiści.
Czym jest ustawa „W obronie chrześcijan”? To projekt autorstwa posłów Solidarnej Polski zgłoszony do Sejmu jako projekt obywatelski. Rzeczywiście, podpisy pod nim były zbierane od wakacji br. i akcja ta zakończyła się wyraźnym sukcesem frekwencyjnym, o czym zwykle nie wspominają libleftowe media. W ich analizach chętnie wymienia się rozmaite niszowe organizacje pozarządowe oprotestowujące projekt i krytykujące jego treść, ale informacji o tym, że na początku października Solidarna Polska miała zebrane ponad 400 tys. podpisów pod ustawą, trzeba poszukać w innych źródłach.
Znamienne przeoczenie, ale nie zaskakujące. W przypadku ustawy „W obronie chrześcijan”, podobnie jak w wielu innych analogicznych sprawach, media opozycyjne starają się budować atmosferę, wedle której nikomu w Polsce nie zależy, by religia i praktyki religijne były lepiej chronione, i że mamy do czynienia z akcją fanatyków. Chciałoby się powiedzieć: stary numer.
Co zmienia projekt?
Obywatelski projekt ustawy zakłada trzy zmiany w Kodeksie karnym mające poprawić sytuację osób religijnych w polskim prawie.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.