Rankiem 26 lutego na lotnisku w białoruskich Maczuliszczach doszło do kilku eksplozji, w wyniku których uszkodzony został rosyjski samolot wczesnego ostrzegania i kierowania A-50.
"Samolot na pewno nigdzie nie poleci" – napisano w oświadczeniu białoruskiej opozycyjnej inicjatywy BYPOL. Jej szef Alaksandr Azarau potwierdził "Naszej Niwie", że w akcji dywersyjnej na lotnisku w Maczuliszczach brali udział "białoruscy partyzanci".
Po wybuchach okoliczni mieszkańcy widzieli duże skupisko personelu wojskowego i radiowozów policji drogowej w rejonie lotniska, która sprawdzała przejeżdżające samochody. Później funkcjonariusze zaczęli chodzić po mieszkaniach, a helikopter patrolował teren wokół Maczuliszczy przez półtorej godziny.
Ministerstwo Obrony Białorusi oficjalnie nie skomentowało incydentu. Przedstawiciel resortu nazwał wybuchy "trzaskami" i zapewnił, że na lotnisku nie wydarzyło się nic strasznego. Zwiększoną obecność wojska tłumaczył szkoleniem.
Samolot Rosji wyleciał w powietrze na Białorusi. Władze reagują
Jak informuje "The Moscow Times", powołując się na niezależne media białoruskie, po wysadzeniu rosyjskiego samolotu władze w Mińsku wprowadziły "totalną kontrolę" na granicy z Polską.
Świadkowie przekazali, że służby zaczęły wymagać od obywateli okazania bagażu na przejściu granicznym. Wcześniej pasażerowie musieli tylko zabrać paszporty, a następnie udać się do punktu kontrolnego, natomiast okazywanie bagażu nie było wymagane.
Razem z celnikami torby sprawdzały osoby w cywilnych ubraniach. Jednocześnie pytali pasażerów, skąd jadą i dokąd jadą, dla kogo pracują i o której wylatują z Mińska. Pasażerowie byli przetrzymywani w punkcie kontrolnym przez pięć godzin. Wcześniej procedura weryfikacji trwała 30 minut.