Diabli mnie czasem biorą i myślę sobie, że w Polsce nie da się debatować. Owszem można wymieniać się opiniami, ale dyskutować tak, żeby dwóch oponentów umiało i chciało siebie zrozumieć, dalibóg, się nie da. O, przepraszam, można jeszcze obrzucać się wyzwiskami i epitetami. Najkrócej mówiąc, ta niemożność ma jedną prostą przyczynę, którą można ująć tak: każda różnica polityczna natychmiast przeradza się w różnicę moralną; język polityki przemienia się w język moralności; inna ocena rzeczywistości staje się czymś etycznie nieuprawnionym. Może to część naszego romantycznego dziedzictwa, które kazało patrzeć na politykę jak na starcie metafizycznych mocy dobra i zła?
Ową niemożność doskonale widać przy okazji debaty na prawicy nad tym, jaka powinna być polska polityka wobec Ukrainy. Co ciekawe, większość jej uczestników zgadza się zapewne co do zasad i celu. W interesie Polski leży powstanie takiej Ukrainy, która będzie niepodległa i prozachodnia oraz w której siły nacjonalistyczne i probanderowskie pozostaną na marginesie. Takie państwo byłoby bowiem jednym z ważnych partnerów gospodarczych i politycznych, odgradzałoby poza tym Polskę od Rosji, tę ostatnią znacznie i na stałe osłabiając. Cały problem polega jednak na tym, jak tę, skądinąd słuszną, ideę zrealizować.
Można uznać, że to niewykonalne. Moskwa jest wciąż zbyt mocna. Państwa zachodnie głównie są zajęte sobą i nie zgadzają się na bardziej stanowczą politykę wobec Moskwy – dozbrojenie Ukrainy na znaczną skalę, wysłanie instruktorów wojskowych – a tak tylko można by zwyciężyć z Rosją. Aktywne zatem wspieranie z góry skazanej na porażkę Ukrainy w ostateczności obróci się przeciw Polsce: Kijów wróci pod kontrolę Rosji, a ta na pewno nie zapomni, kto był jej głównym przeciwnikiem.
Można, przeciwnie, uważać, że teraz nadeszła wreszcie dziejowa szansa na wielką zmianę. Rosja jest osłabiona jak nigdy, a Ukraińcy pierwszy raz w historii dojrzeli do tego, żeby być niepodległym narodem. Z całych sił zatem należy wspierać Kijów i budować antyrosyjską koalicję, bo służy to bezpieczeństwu Polski.
Nie zamierzam przesądzać, kto ma rację w tym sporze. Mówię tylko, że zarówno zwolennicy pierwszej, jak i drugiej postawy mogą być patriotami. W ostateczności różnica dotyczy nie kwestii moralnej – czy warto troszczyć się o Polskę, ale politycznej – jak w danych okolicznościach robić to skutecznie. Nie trzeba być zdrajcą, by uznawać, że kwestia niepodległości Ukrainy jest przegrana, ani szaleńcem, by wierzyć, że uda się ją wyrwać z łap Putina. Nie trzeba być ruskim szpiegiem, żeby wskazywać na niebezpieczeństwo odrodzenia banderyzmu, ani utopistą, by sądzić, że antypolski sentyment na Ukrainie skutecznie został zastąpiony niechęcią do Rosji.
Przynajmniej tak mogłoby się wydawać z punktu widzenia zdrowego rozumu.