Gdy patrzy się na posunięcia nowej minister edukacji Barbary Nowackiej, nie sposób nie dojść do przykrego wniosku, że oświata nie ma szczęścia do osób, którym powierza się ten resort. I to od dawna. Na początku lat 90. sytuacja w kraju, który ledwo co wydostał się ze szponów komunizmu, łatwa nie była. Nauczyciele mieli co prawda przynajmniej gwarancję pracy, ale wypłaty nie wystarczały na wiele. Rower kosztował 2,5 mln zł, a nauczycielom płacono między 1,5 do 2,5 mln zł. miesięcznie. „Rzeczpospolita” wyliczała, że w 1993 r. pracownicy oświaty zarabiali 83 proc. średniego wynagrodzenia.
Poniżanie belfrów
To w tym czasie nauczyciele mocno skonfliktowali się z rządem Jana Olszewskiego. Gdy grozili strajkiem, ówczesny minister edukacji Andrzej Stelmachowski… groził im w telewizji laską. Nauczyciele zdecydowali się na strajk, ale niczego nie ugrali. Dostali ochłapy. Zdecydowanie większe podwyżki wywalczyli górnicy i pracownicy zbrojeniówki. Wówczas protesty nauczycieli postrzegano tak samo jak dziś – jako szantaż kosztem dzieci („Czy nauczyciele zamykający szkoły i opuszczający uczniów mogą nauczyć miłości ojczyzny?” – wytykał im ówczesny prymas Józef Glemp). Tak jakby oni akurat nie mogli nigdy domagać się zmiany swojego statusu. Efekty tego podejścia są przerażające.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.