Kiedy po raz pierwszy pojawiłem się w „odzyskanej” przez obecną władzę Telewizji Polskiej, ze strony komentatorów sprzyjających największej partii opozycyjnej rozległy się głosy oburzenia i pytania: „Dlaczego tam poszedłeś?!”. Najprostsza odpowiedź brzmi: bo na tym polega moja praca. W miarę jednak, jak zaostrza się plemienny podział, a atmosfera robi się taka, że w powietrzu można by powiesić siekierę, trzeba jednak tę odpowiedź rozwinąć. Podstawowe pytanie brzmi: Co jest zadaniem komentatora? Czy jest nim komentowanie, pokazywanie rzeczywistości poprzez pryzmat własnych poglądów – byle rzetelnie, wskazywanie ciekawych i nieoczywistych motywacji albo scenariuszy; czy też jest nim agitowanie na rzecz tego czy innego ugrupowania i kurs wyłącznie taki, jaki ono wytyczy? W moim przekonaniu właściwa jest wyłącznie pierwsza odpowiedź i jest to całkowicie oczywiste, choć chyba dzisiaj już nie dla wszystkich, a może nawet dla mniejszości uprawiających ten zawód.
W warunkach plemiennego podziału za trzymanie się tej pierwszej linii oczywiście co jakiś czas się płaci. Nie są to koszty dramatyczne czy choćby porównywalne z tymi, które ponosili ludzie dbający o swoją niezależność w czasach PRL. Robienie z siebie kombatanta byłoby śmieszne. Ale jakieś jednak są. To na ogół wygumkowanie z tego czy innego medium, a także niezarabianie pieniędzy, które – jak się okazuje – w przypadku niektórych gwiazdorów publicznych mediów były zwyczajnie nieproporcjonalne do wymiaru ich pracy. Inna sprawa, że patrząc z perspektywy, może się okazać, iż ów koszt tak naprawdę był zyskiem, bo niełatwo byłoby się wytłumaczyć z udziału w aparacie ordynarnej propagandy.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.