Pierwszą umowę o naborze pracowników Niemcy zawarły z Włochami. Był rok 1955. Niebawem doszły następne – z Grecją i Hiszpanią (1960), Turcją (1961), Marokiem (1963), Portugalią (1964), Tunezją (1965) i Jugosławią (1968). Imigracja ta była wówczas przez Niemcy w pełni kontrolowana. W roku 1964 milionowy imigrant zarobkowy Armando Rodrigues z Portugalii otrzymał – jako prezent powitalny od ministra spraw wewnętrznych – motorower. Nieznający języka i miejscowych obyczajów robotnicy przyjeżdżali samotnie do Niemiec, by zarobić, pomóc rodzinie i poprawić swą egzystencję. Często mieszkali w barakach, bez wygód, brali każdą pracę, której nie chcieli już wykonywać Niemcy. Jakiekolwiek dyskusje na temat tego, co począć z imigrantami, rozpoczęły się w czasie pierwszych oznak recesji w Niemczech (1966/1967). W 1973 r. kryzys gospodarczy i energetyczny doprowadził do wstrzymania werbunku zagranicznych pracowników. Rok ten wielu komentatorów przyjmuje za początek problemu z osadnikami: wprawdzie zmalała liczba zagranicznych pracowników, ale wzrosła masa cudzoziemców mieszkających w Niemczech już na stałe. Zaczęli oni też sprowadzać swoje rodziny. Kontakty z krajem pochodzenia zaczęły ulegać ograniczeniu w drugim pokoleniu osadników. To oni zaczęli prowadzić pierwsze restauracje włoskie, greckie, tureckie czy jugosłowiańskie (ich liczba ostatnio zmalała). Przybysze w znacznym stopniu zintegrowali się (dotyczy to zwłaszcza imigrantów z chrześcijańskiego kręgu kulturowego). Nie wyróżniali się w zasadzie w niemieckim społeczeństwie. Rozpoczęły się dyskusje, jak zachęcić pozostałych w Niemczech „gastarbeiterów” do powrotu do ojczyzny. I na dyskusjach się w zasadzie kończyło.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.