Jaśniejące miasto na wzgórzu

Jaśniejące miasto na wzgórzu

Dodano: 
Elon Musk
Elon Musk Źródło: PAP/EPA / WILL OLIVER
Robert Bogdański | Jeśli Elon Musk i Vivek Ramaswamy zwalczą potężne grupy żyjące z grantów i głoszenia lewicowych ideologii, to Ameryka znów może stać się wielka.

Znaczenie amerykańskich wyborów może być większe, niż ktokolwiek może się spodziewać, o ile tylko Donald Trump zdoła utrzymać swoją uwagę na pomyśle, do którego realizacji przeznaczył Elona Muska i Viveka Ramaswamy’ego. Chodzi o utworzenie agendy, która zajmie się zmniejszeniem państwowej biurokracji i odebraniem jej ogromnej władzy, którą ma obecnie.

Koncentracja na jednym elemencie rzeczywistości nie jest mocną stroną prezydenta elekta, który bywa chimeryczny, ale w tym przypadku wolno sądzić, że ten projekt będzie mocno wspierany przez otaczającą go ekipę 40- i 50-latków, którzy mają nadzieję, iż obejmą władzę za cztery lata – tym razem samodzielnie, bez swojego charyzmatycznego, ale wiekowego patrona – i utrzymają ją na dłużej. Pomysł ten łączy bowiem elementy atrakcyjne dla elektoratu: oszczędności budżetowe, ograniczenie biurokracji i – to, co na końcu nie jest wcale najmniej ważne, a wręcz przeciwnie – zatrzymanie lewicowo-liberalnej „postępowej” ideologii, której nadmiaru dość mają nawet niektórzy demokraci. W sam raz na zwycięską kampanię wyborczą. Oczywiście pod warunkiem, że rzecz się uda.

Odwracanie lewicowego marszu

Pod technokratycznie brzmiącą nazwą „Departament Efektywności Rządzenia” (DOGE – Department of Government Efficiency), którym mają kierować Musk i Ramaswamy, kryje się bowiem zamiar odwrócenia lewicowego marszu przez instytucje.

To, co wymyślił 100 lat temu włoski komunista Antonio Gramsci, a nazwał pół wieku po nim niemiecki lewicowiec Rudi Dutschke, polegało na opanowaniu języka i wprowadzeniu ludzi myślących na sposób lewicowo-liberalny najpierw do systemu oświaty, poczynając od wyższych uczelni, a potem do wszystkich instytucji państwa i w ten sposób przemienieniu funkcjonowania państwa niejako od środka. Może nie powinienem używać słowa „wprowadzenie”, bo to sugeruje zakulisowe i tajne działanie jakichś sił, które decydowały o mianowaniu i zatrudnianiu profesorów i urzędników. Chodziło raczej o powolną ewolucję od czasu do czasu przyspieszaną przez polityków, która doprowadziła do tego, że – jak w świecie opisanym przez Orwella – pewne rzeczy w sensie dosłownym stawały się „nie do pomyślenia”. Bo słowa, których używano do ich opisu, traciły tradycyjne znaczenie.

Artykuł został opublikowany w najnowszym wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także