Zastanawiam się nad kolejnymi posunięciami Komisji Europejskiej i widzę tylko dwa możliwe wytłumaczenia: psychoanalityczne i spiskowe. Osobiście skłaniam się ku tej drugiej opcji – zwykłem bowiem zakładać, że człowiek w swym postępowaniu jest z natury racjonalny. Ale dopuszczam też myśl, że powyższe założenie stanowi moją słabość, więc biorę pod uwagę również i wariant pierwszy.
Tylko kilka najbardziej charakterystycznych spraw:
Komisja ogłasza plan wymuszenia przymusowej relokacji (czy wręcz: wewnątrzunijnej deportacji) imigrantów horrendalnie wysokimi karami – ćwierć miliona euro od każdego nie przyjętego. Plan tyleż bulwersujący, co bezsensowny, bo do jego wprowadzenia w życie nie ma ani politycznej zgody, ani traktatowych podstaw, ani niezbędnych do skutecznego zastosowania narzędzi przymusu.
Szef Komisji łamiąc elementarne zasady dyplomacji poucza austriackich wyborców, kogo mają wybrać (a raczej – kogo nie wolno im wybrać) jeśli nie chcą się narazić na sankcje „społeczności europejskiej”, czyli właśnie komisji.
Komisja ogłasza projekt dyrektywy, na mocy której działające w Europie serwisy internetowe będą musiały, pod groźba kar finansowych, poświęcać 20 proc. zawartości treściom „europejskim”. Kolejny bulwersujący projekt, którego realizacji nie sposób sobie wyobrazić, z braku podstaw i definicji prawnych oraz technicznych możliwości wyegzekwowania.
Szef Komisji publicznie grozi wyborcom brytyjskim, że jeśli opowiedzą się za rozluźnieniem związków z Unią, to – dosłownie – „Wielka Brytania stanie się krajem, z którym nie będziemy obchodzić się w rękawiczkach”, i spadną na nią ze strony „społeczności europejskiej” sankcje.
Last but not least, Komisja nieoczekiwanie łamie ustalenia z polskim rządem i publicznie nas upokarza postawieniem w oczywisty sposób niewykonalnego „ultimatum”, mimo, iż nie dysponuje realną możliwością zrealizowania użytych pogróżek – wątpliwa jest i traktatowa podstawa jej działań, i przyjęta przez Komisje jednostronna interpretacja wewnętrznego polskiego sporu, i perspektywa uzyskania w Radzie Europejskiej jednomyślności dla nałożenia na Polskę sankcji. Na dodatek Komisja, znowu wbrew wszelkim przyjętym zasadom, przed przedstawieniem swego stanowiska rządowi zagrała intensyfikującym nacisk „przeciekiem” do mediów.
Gdyby – do czego mamy naturalną skłonność – widzieć tę ostatnią, polską szarżę, w oderwaniu od innych działań Komisji, można by uznać, że eurokraci postanowili rzucić koło ratunkowe podtapianym „audytem” Platformie Obywatelskiej i Nowoczesnej (nie zdając sobie zresztą sprawy, że jest ono napełnione ołowiem, bo choć Polacy w sondażach są ogólnie euroentuzjastami, to zewnętrznej ingerencji w polskie sprawy są gremialnie przeciwni). Nie bardzo jednak wiadomo, dlaczego mieliby to robić, poza tym skuteczniej pomogliby im stosując bardziej dyskretne metody, wreszcie – jeśli już z jakiegoś powodu tak pokochali Schetynę i Petru, że postanowili opowiedzieć się za nimi otwarcie, to z lepszym skutkiem mogli to zrobić wcześniej.
Wracając do punktu wyjścia – jak to wszystko rozumieć?
Hipoteza psychoanalityczna jest taka, że widząc, do jakiego stopnia cały europejski porządek, uznawany przez nich za wiecznotrwały i przesądzony, zaczął się w ostatnich latach sypać, eurokraci zwyczajnie potracili głowy, przestali funkcjonować w czasie rzeczywistym i przenieśli się do świata własnych urojeń. Kryzys wspólnej waluty, która miała Unię ostatecznie i nieodwracalnie spoić, kryzys grecki, kryzys migracyjny i niepowstrzymana, narastająca zmiana nastrojów społecznych, która z punktu widzenia lewicy jawi się „zmartwychwstawaniem” w kolejnych, zdawałoby się, raz na zawsze „ucywilizowanych” krajach „faszystowskich demonów nacjonalizmu” – to wszystko sprawiło, że dzieciom marca’68 zatrzęsły się fundamenty świata, a w ślad za nimi gacie, że mózgownice zglajszachtowane w dialektyce postępu, takich przemian nie przewidującej, zaczęły tracić kontakt z rzeczywistością.
Można sobie oczywiście wyobrazić, że Claude Juncker od rana do nocy zapija i udziela swych pełnych pogróżek wywiadów w odmiennym stanie świadomości, że Timmermans miota się między jednymi doradcami, mówiącymi mu, że Polaków trzeba łagodnie oswajać, a drugimi, twierdzącymi, że, wręcz przeciwnie, trzeba im ostro pokazać, kto w Europie rządzi – teoretycznie jest to jak najbardziej możliwe, można znaleźć pasujące obrazki w internecie, a historia pełna jest opowieści o władcach, którzy krzepili się urojonym poparciem ludu i wydawaniem rozkazów nie istniejącym armiom, gdy zrewoltowane tłumy buszowały już po pałacu.
Można jednak także dostrzegać w kolejnych działaniach Komisji realizację pewnej „terapii szokowej”, która być może uznana została w kręgu eurokratów za jedyny sposób zminimalizowania wywołanych spiętrzeniem kryzysów strat. Koncepcji sprowadzającej się, mówiąc najkrócej, do sprowokowania rozpadu Unii w obecnych kształcie i powrotu mniej więcej do kształtu, w którym przed laty jawiła się jako sukces.
Nikt oczywiście nigdy takiej koncepcji nie sformułował, ale trudno tego oczekiwać, biorąc pod uwagę, jak bardzo naruszałaby ona unijną poprawność. Formułowano jednak tezy, z których logicznie ona wynika. Przede wszystkim tezę, że rozszerzenie Unii na wschód było błędem, dokonano go zbyt pochopnie, o kraje „odstające” nie tylko ekonomicznie, ale także „cywilizacyjnie”, w istocie nie dojrzałe do demokracji, wierząc naiwnie, że szybko nadrobią one kulturowe zapóźnienie (to znaczy wprowadzą wspólne toalety dla wszystkich trzech płci, genderowe konwencje i inne lewicowe zdobycze) – gdy w istocie Węgrzy, Polacy i inni okazali się beznadziejnie obskurancką, faszystowską dziczą. Także tezę, iż to właśnie owo nadmierne rozciągniecie granic Unii popsuło ją, wysiłek włożony, niepotrzebnie, jak wyjaśniłem w poprzednim zdaniu, w ich gospodarcze podźwignięcie zachwiał zachodnim dobrobytem. I wreszcie też, że każdy z „nowych” krajów członkowskich jest potencjalną następną Grecją, i ich kolejne bankructwa nie tylko postawią kraje zachodnie przed perspektywą ograniczenia swego socjalu i związanych z tym konwulsji na wzór Francji, ale zgoła mogą doprowadzić do ich załamania. A na dodatek – że to właśnie „autorytarne ciągoty” zacofanych środkowoeuropejskich społeczeństw infekują kraje stojące cywilizacyjnie wyżej zarazą „nacjonalizmów”.
Można zatem patrzeć na kolejne działania Komisji jako na szereg prowokacji, obliczonych w bliskim terminie na wzmocnienie przed referendum argumentacji brytyjskich eurosceptyków, zwiększenie ich popularność i w efekcie „brexitu”, czyli pozbycia się z unijnego wozu kraju stale oponującego tezie „lekarstwem jest głębsza integracja” i domagającego się reform idących w kierunku federalizacji Unii (poza wszystkim, stanowiących śmiertelne zagrożenie dla interesów kasty eurokratycznej) – w dalszym planie zaś, dzięki uzyskanemu w ten sposób precedensowi, na sprowokowanie i zaognienie sporu pomiędzy „starą” i „nową” częścią Unii, dającego pretekst do „rozpięcia” części powiązań między nimi i w ten sposób naprawienia błędu przedwczesnego rozszerzenia.
Oczywiście, taki scenariusz niósłby za sobą prawdziwie zatrzęsienie szczegółowych problemów, na pobieżne choćby omówienie których trzeba by wielu stron, naruszyłby mnóstwo rozmaitych interesów, choć sprzyjałby innym… słowem, obciążony byłby tak wielkim ryzykiem, że zabierać się do jego realizacji graniczyłoby z szaleństwem. Ale czyż tego samego nie można powiedzieć o pomyśle użycia imigracyjnego młota do zmiażdżenia oporu państw narodowych, zwłaszcza tych ze środkowej Europy, wobec europejskiej centrali i niemieckiego hegemona? A przecież tylko takim planem – pisałem już o tym – można logicznie wytłumaczyć zaproszenie do Europy wszystkich chętnych oraz podjętą przez eurokratów i niemiecką kanclerz ideologiczną ofensywę egzaminowania „nowych państw członkowskich” z otwartości na każdego, kto ma widzimisię żyć na europejskim socjalu, uznanej za miarę europejskości, a zgoła człowieczeństwa.
Ale tu znowu wpadamy, na innym poziomie, w ten sam spór. Właśnie go wczoraj wiodłem z kolegą, który poszedł w profesory i z wyżyn politologicznej wiedzy tłumaczył mi, że w tym, co wyrabiają Niemcy, nie ma nic racjonalnego – oni po prostu co jakiś czas popadają w zbiorowy obłędi tyle. I upór, żeby przeflancować cała biedę świata do Europy i zmusić stary kontynent do jej karmienia jest kolejną recydywą tego samego szaleństwa, wskutek którego rozpętali dwie wojny światowe.
Cholera wie. Dla rozstrzygnięcia sporu, czy Europa kieruje się perfidią, czy tak się jej trzęsą gacie, że zwariowała, najistotniejszy jest fakt, iż jedno wcale nie musi wykluczać drugiego.