Piotr Gursztyn
Jarosław Kaczyński i ludzie z jego partii spodziewali się strat po wywiadzie, w którym prezes PiS wypowiedział szereg przykrych dla przedsiębiorców fraz. Z tego samego powodu w Kancelarii Premiera – jak to określił znajomy poseł PSL – popili z radości. W obu przypadkach zaszła pomyłka.
Jakieś wahnięcia w dół notowań PiS były potem zauważalne. Ale w natłoku sondaży trudno ocenić, czy była jakaś rzeczywista strata, i czy z tego powodu. Naszym skromnym zdaniem słowa Kaczyńskiego nie przyniosły mu uszczerbku.
W pracobiorcach jest dziś taka emocja, że łatwo do nich trafić obietnicą wymuszenia na pracodawcach podwyższenia płac. Przedsiębiorcy nie podnieśli głośnego larum, bo jest im wszystko jedno. Rządy eks-liberała, dziś deklaratywnego socjaldemokraty Donalda Tuska nie są dla nich wcale dobrym czasem. Fiskus jest wobec nich tak bezwzględny, jakby rządził Hilary Minc, a nie gdańscy liberałowie. Czas uzyskiwania pozwoleń i wszelka biurokratyczna mitręga są takie same jak za poprzednich ekip. O ile nawet nie nastąpił regres w tej kwestii. Zatem mogą podejrzewać, że gorzej już nie będzie.
I w takim momencie mamy protest związkowców. Relacjonowany przez media nieco inaczej niż w poprzednich latach. Słabsza jest sztampa, według której związkowcy to warchoły, na dodatek roszczeniowi, nieodpowiedzialni, upolitycznieni, itp. itd. Owszem słychać takie głosy, ale nie wyłącznie: „wyszydzanie związkowców, odrzucanie z miejsca i bez głębszej refleksji ich postulatów jest dziś dla naszego establishmentu w dobrym guście” – pisze Eryk Stankunowicz, wicenaczelny „Forbesa”, pisma skierowanego właśnie do ekonomicznego establishmentu. I pisze dalej:
„Jak słusznie zwraca uwagę na swoim blogu, publicysta Rafał Hirsch: “Minął okres równy jednemu pokoleniu – ćwierć wieku prawie – a Polacy w tym czasie nie dorobili się praktycznie żadnych znaczących oszczędności. A to wszystko w czasach, w których generalnie PKB Polski wzrosło o 100% realnie. Oszczędności są, ale w przedsiębiorstwach. Zdecydowana większość gospodarstw domowych nie oszczędza, bo nie ma czego oszczędzać.”
Ma rację - przedsiębiorstwa na depozytach trzymają około 200 mld zł. To para w gwizdek. I to właśnie przesunięcie dochodu od pracowników-konsumentów do właścicieli firm jest częściowo odpowiedzialne za spadek konsumpcji, który wstrzymuje w Polsce wzrost gospodarczy.
Dlatego drodzy przedsiębiorcy, jeżeli chcecie żeby wasze towary i usługi sprzedawały się coraz lepiej, zacznijcie ludziom więcej płacić. Jeżeli rosną zyski, wypadałoby podnieść płace tym, którzy się do tego przyczynili - to przecież racjonalne i fair. Nie należy od razu zakładać, że żądanie podwyżek ma na celu zniszczenie firmy (choć bywają i takie przypadki). Związkowcy z natury - tak jest na całym świecie - bywają irytujący w sposobach walki o swoje, a przy tym nie są tak fotogeniczni jak pracodawcy w krawatach od Hermesa. Ale skoro ktoś nie gra w golfa, nie oznacza że wszystkie jego argumenty są głupie.”
Takich opinii w kontekście protestów związkowych jest coraz więcej. Owszem słychać też dotychczasową narrację, że ludzie będą zarabiać więcej, gdy poprawi się stan gospodarki. Tyle, że to narracja trwająca lata, która dziś zaczyna brzmieć jak obietnica bez pokrycia. Racje związkowców zaczynają przebijać się do opinii publicznej nie dlatego, że przedstawiciele związków zaczęli być bardziej medialni, czy zapłacili za kampanie reklamowe. Nie, nie zmienili się. To dotychczasowa narracja – ta o samoczynnej poprawie – zaczęła zbyt daleko odbiegać od powszechnego doświadczenia.
Skądinąd to Henry Ford był aktywnym zwolennikiem poglądu, że dobrze wynagradzany robotnik będzie dobrym nabywcą jego wyrobów. Z powodzeniem dawał w praktyce wyraz temu swojemu przekonaniu. Ale cóż, jaki kraj, takie Detroit.