Nie tak dawno jedna z naszych instytucji publicznych, powołanych do kultywowania pamięci historycznej, zamieściła w swoim internetowym kalendarium wpis, odnotowujący, że tego dnia 99 lat temu Józef Piłsudski złożył na ręce premiera Witosa rezygnacje z funkcji wodza naczelnego, po czym w przeddzień nadchodzącej Bitwy Warszawskiej opuścił sztab i udał się na spotkanie z rodziną. Kilka godzin później do pracownika odpowiedzialnego za internetowe kalendarium zadzwonił spanikowany szef, mówiąc, że od rana bombardowany jest interwencjami z najwyższego szczebla, bo jego instytucja rozpowszechnia antypolską propagandę, szkodzi polskiej racji stanu, godzi w sojusze i tak dalej. Pracownika przed zwolnieniem ocaliło kalendarium życia Wielkiego Marszałka, Ojcowskiego Wskrzesiciela i Przywódcy Narodu Polskiego autorstwa Wacława Jędrzejewicza – bo nawet ten najbardziej fanatycznie oddany Piłsudskiemu wyznawca i hagiograf ten oczywisty fakt historyczny odnotował.
Niemniej, pracownikowi polecono wpis, tak bardzo nie licujący z pompowanym dziś ponownie kultem Marszałka, usunąć – jak to ujął jego szef: „dla świętego spokoju”.
Oto, proszę państwa, stan naszej debaty publicznej i stan naszego rozumienia historii. „Pedagogikę wstydu” rządów szeroko rozumianej formacji Okrągłego Stołu zastąpiła historyczna tromtadracja i budowanie na siłę jedynie słusznej wizji, zaczerpniętej bardziej z poetyckich wizji Mickiewicza i Słowackiego, niż z badań historycznych. Niekiedy przybierająca już formy haniebne, by przypomnieć zniszczenie konkursu na Książkę Historyczną Roku pod tym pretekstem, jakoby nominowane przez czytelników książki – współczesna Piotra Zychowicza oraz przedwojenna, skonfiskowana wtedy przez sanacyjną cenzurę, Stanisława Studnickiego, „szkodziły polskiej racji stanu”.
W tej sytuacji dyskusja o polityce sanacyjnych rządów II RP i o zagładzie niepodległej Polski w roku 1939 staje się wyzwaniem. Ale właśnie dlatego, tym usilniej trzeba przebijać się do Polaków z objaśnieniem ich własnej historii, w imię znanej zasady, że historia fałszywa jest matką fałszywej polityki. I – nie wdając się w szczegóły co do fałszywości i błędów polityki dzisiejszej, ani tego, w jakim stopniu wynika ona z zafascynowania elit obecnej władzy fałszywą historią międzywojnia – tego chciałbym się tu trzymać, polemizując z podstawowymi tezami historycznych brązowników.
Zasadniczą ich tezą jest, że wszystko, co się stało, stać się musiało, i to w taki właśnie sposób, w jaki się stało. Na obronę tego aksjomatu – oprócz rozmaitych nacisków poprzez wyższe instancje, o których wspominałem na wstępie – ukuto argument, którym brązownicy posługują się niczym młotem: „chcielibyście, żebyśmy weszli w przymierze z Hitlerem”?
Ta demagogia skutecznie odrywa dyskusję od historycznego konkretu, bowiem odwołuje się do tego, co o Hitlerze i skutkach jego polityki wiemy dzisiaj, do wszystkiego, co zrobił on po roku 1939. Przy założeniu, że Hitler postępowałby dokładnie tak samo w każdym wariancie rozwoju wypadków, nawet wtedy, gdyby zareagowano na jego żądania zupełnie inaczej.
To jest pisanie o historii pod potrzeby propagandowe, szukanie w niej post factum uzasadnień potrzebnych bieżącej polityce. Jeśli jednak nie chodzi tylko o czynienie z historii młota na przeciwników, ale o jej zrozumienie, to jedynym możliwym postępowaniem jest analizowanie wydarzeń pod kątem tej wiedzy, jaką dysponowali ich uczestnicy.
Argument „nic innego nie mogliśmy zrobić, bo przecież nie mogliśmy wejść w sojusz z Hitlerem” jest argumentem, przepraszam, debilnym, bo przecież my – państwo polskie, rządzone przez Sanację – w sojusz z Hitlerem weszliśmy. „Polska postanowiła pełnić rolę szakala przy niemieckim lwie”, pisał o naszej polityce w roku 1938 amerykański tygodnik „Life” i oddawał dokładnie to, co o Polsce ówczesnej uważano. Za swego strategicznego sojusznika uważał nas sam Hitler – po świetniej udokumentowanej książce Krzysztofa Raka chyba szkoda już tracić czas na dalsze udowadnianie tego. Tak samo uważał Stalin – czego dowodem jego omawiane m.in. przez Marka Sołonina plany wojenne, w których do roku 1939 zakładano obronę przed wspólnym uderzeniem wojsk polskich i niemieckich. Nie inaczej odczytywano polskie postępowanie w stolicach zachodnioeuropejskich.
Punktem przełomowym, brzemiennym w skutki, nie było, jak sugerują zajadli krytycy Piotra Zychowicza, to, że nie zawarliśmy sojuszu z Hitlerem – ale to, że ten sojusz w kwietniu 1939 roku wymówiliśmy na rzecz sojuszu z Wielką Brytanią.
Tu oczywiście trzeba stoczyć bój z tymi, którzy stanowczo i z wielkim oburzeniem twierdzić będą, że żadnego sojuszu nigdy nie było, że Polska żadnych porozumień z Hitlerem nie zawierała, przeciwnie, starał się przecież o trzymanie równego dystansu wobec obu potężnych sąsiadów – a wkroczenie na Zaolzie nie było umówione z Niemcami, nawet przeciwnie, zdezorganizowało ich plany.
Prawda jest taka: w swoim subiektywnym przekonaniu Beck i inni sanatorzy istotnie żadnego sojuszu z Hitlerem nie zawarli. Po prostu do pewnego momentu milcząco godzili się na jego podboje, w błogim przekonaniu, że „na razie” jego polityczne chuligaństwo sprzyja naszemu nadrzędnemu interesowi jakim jest umacnianie polskiej mocarstwowości. Zwracam uwagę – umacnianie mocarstwowości, nie jej budowa. W przekonaniu Rydza i Becka Polska mocarstwem już wtedy była, propaganda uparcie nazywała przecież „twórcą polskiej mocarstwowości” marszałka Piłsudskiego.
Na Hitlera patrzyliśmy więc właśnie z pozycji mocarstwowych. Jak na drobnego rozrabiakę, którego kolejne podboje obiektywnie działają na naszą korzyść. Ze świadomością, że to „na razie” kiedyś się skończy, ale i ze spokojem, że wtedy bez większego trudu damy mu nauczkę i pokażemy właściwe miejsce.
W źródłach z epoki – nie zaliczam do nich „fryzowanych” już po wojnie pamiętników, pisanych ze świadomością skutków tej bezmyślnej polityki – widać, że polityka Becka oparta była całkowicie na urojeniach. Po pierwsze, na poczuciu własnej potęgi i przekonaniu, że ewentualna konfrontacja zbrojna z Niemcami, nawet bez pomocy żadnych sojuszników, skończy się naszym zwycięstwem. Po drugie zaś, na przekonaniu, że ZSSR jest państwem nie tylko nieagresywnym, ale wręcz do agresji niezdolnym, więcej, bezsilnym i chylącym się ku upadkowi, ze strony którego żadne zagrożenie nie jest w ogóle możliwe. Te dwa założenia kazały Beckowi konsekwentnie ignorować wszystkie próby zmontowania niemożliwej bez Polski koalicji, mającej powstrzymać niemieckie dążenie do rozmontowania ładu Wersalskiego. Co oczywiście w świecie, kierującym się w polityce racjonalnością, odbierane było jako dowód, że Polska wybrała rolę sojusznika Hitlera i przyszłego uczestnika rysującej się już wtedy „osi”.
Istniała więc głęboka rozbieżność między tym, jak definiowała swoją politykę ówczesna polska władza, a tym, jak politykę tę odbierali wszyscy inni. U jej podstaw leżało poczucie całkowitego braku zagrożenia dla polskiej państwowości, przeciwnie, nadzieja na pożywienie się przy okazji niemieckich awantur – tu w pełni zgadzam się z argumentami prof. Grzegorza Górskiego, że celem Becka był rozbiór Słowacji i uzyskanie przez to połączenia ze sprzymierzonymi Węgrami, co więcej, że podczas wizyty w Berchtesgaden Hitler złożył mu ustnie jakieś obietnice co do tego, i to właśnie złamanie tych obietnic w marcu 1939 było przyczyną politycznego zwrotu ku Wielkiej Brytanii, nie zaś Gdańsk, który i tak w roku 1940 nieuchronnie przeszedłby pod władzę nazistów i wróciłby do Niemiec.
Napisałem w swojej książce, że tym, co zadecydowało o wybuchu wojny, nie było polskie „nie”, ale czeskie i słowackie „tak”. To właśnie zajęcie najpierw Sudetów, a potem de facto całej Czechosłowacji uczyniło wojnę nieuchronną. Wszyscy uczestnicy gry spodziewali się konfrontacji około roku 1942, bo potencjał Niemiec rósł w takim tempie, że wtedy dopiero mogły stać się zdolne do agresji. Zajęcie Czechosłowacji zwiększyło ten potencjał skokowo o około jedną trzecią, sprawiając, że Hitler był w stanie zacząć wojnę niemal natychmiast. Zasilił się nie tylko gotową bronią, zdobył także niezwykle rozbudowany przemysł zbrojeniowy. Na dodatek Polska otoczono została z trzech stron – i o ile wcześniej można było marzyć o sukcesie w walce z Niemcami, choć i wtedy pod warunkiem bierności ZSSR i co najmniej biernej pomocy Zachodu, to od tego momentu konfrontacja z Niemcami musiała się skończyć katastrofą państwa polskiego. Nawet, gdyby nie zawarto paktu Ribbentrop – Mołotow.
Polityka polska lat trzydziestych, gdyby, jak dziś się twierdzi, prowadzona była w poczuciu zagrożenia ze strony Niemiec, musiałaby uwzględnić łatwy do przewidzenia fakt, że jeśli Niemcy zajmą Sudety, to będą mogli zając i całą Czechosłowację – a jeśli zajmą Czechosłowację, to Polska siłą rzeczy przestanie być dla nich partnerem, będzie się musiała stać albo wasalem, albo ofiarą. Zachodowi wydawało się to oczywiste, dlatego zanim skapitulował w Monachium, nie tyle przed Hitlerem, co przed własnymi histerycznie pacyfistycznymi wyborcami, próbował skierować Polskę na zbieżny z czeskim kurs antyniemiecki. Rydz Śmigły uznał wówczas, że Francja chce załatwić sprawę naszymi rękami, a sama nie ruszy się zza linii Maginota, i wszelkie projekty współpracy w obronie Czechosłowacji odrzucił – a Beck uległ mirażowi wykorzystania okazji do zajęcia Słowacji.
Tak zaprzepaszczono najbardziej korzystną alternatywę dla katastrofy. Udzielenie pomocy Czechosłowacji było wtedy, mimo istniejących sporów z Pragą, możliwe. Polskie społeczeństwo nie zbuntowałoby się przeciwko temu, co prawdopodobnie miałoby miejsce w wypadku rozważanego przez Zychowicza „paktu Ribbentrop – Beck”. Możliwe było jeszcze prowadzenie wraz z Czechami i Słowakami w miarę równorzędnej walki z Niemcami, zwłaszcza przy materiałowym wsparciu Zachodu. Skądinąd wiemy dziś, że istniał wówczas w Niemczech spisek generałów zdeterminowanych, by odsunąć Hitlera od władzy, gdyby ten rozpoczął wojnę, ocenianą przez nich jako dalece przedwczesną, szaleńczą awanturę nie do wygrania.
Urojenie mocarstwowe i zaprzepaszczenie możliwości nie dopuszczenia do Monachium postawiło nad na drodze bez wejścia, w której istniała już tylko „diabelska alternatywa”: przyjąć warunki Hitlera jako nierównorzędny sojusznik albo zginąć w beznadziejnej walce. I tu jednak skutki ewentualnego ustąpienia Niemcom zależałyby od tego, w którym momencie by to nastąpiło.
Jeśli odrzucilibyśmy ofertę Wielkiej Brytanii i przyjęli ultimatum Ribbentropa, Polska w pierwszej chwili traciła niewiele – samodzielność polityki zagranicznej i Gdańsk, w którym i tak nasze prawa były symboliczne, ale zachowywała siłę wojskową i zyskiwała czas. Oczywiście, gdyby Niemcy wygrały wojnę z Francją – od której zamierzał Hitler zacząć – Polska byłaby stopniowo spychana do roli coraz bardziej wobec Niemiec zależnej kolonii. Warto jednak pamiętać, że błyskotliwy plan uderzenia pancernego przez Ardeny, który dał Hitlerowi triumf w 1940, jesienią 1939 jeszcze nie istniał i Niemcy, niezdolne do innej wojny niż błyskawiczna, mogłyby wykrwawić się na linii Maginota, a klauzula wzajemności w proponowanym pakcie sojuszniczym, której Hitler nie uszanował wobec Włoch więc na pewno nie uszanowałby i w stosunkach z Polską, dałaby nam formalną podstawę do wypowiedzenia sojuszu w odpowiedniej dla nas chwili. Z drugiej strony, realne byłoby w takim wariancie zagrożenie inspirowanym przez Anglię antysanacyjnym przewrotem i zmianą rządu na taki, który pchnąłby Polskę do samobójczej wojny z Niemcami – tak, jak stało się to potem w Jugosławii.
Natomiast w chwili zawarcia sojuszu Berlina z Moskwą możliwości gry spadły do minimum i jedyną racjonalną reakcją pozostawało już tylko przyjęcie niemieckiego protektoratu na wzór Czech i Moraw. Mimo wszystko, byłoby to mniejszym złem, niż zagłada państwa polskiego w kilkanaście dni, przypieczętowana milczącym zaakceptowaniem przez upadającą Sanację podboju sowieckiego, który wobec nieogłoszenia stanu wojny 17 września 1939 został przez świat uznany, zgodnie z linią Stalina, za „wkroczenie w celu ochrony ludności”.
To tylko trzy alternatywy. Było ich więcej, i każda wymaga analizy, każda pokazuje, w czym tkwiło szaleństwo Sanacji, za którą Naród Polski zapłacił zepchnięciem na skraj biologicznej zagłady. Analizować je i wskazywać płynące z nich nauki to cos więcej, niż ciekawość. To nasz obowiązek.
Tekst wystąpienia na sesji historycznej Centrum Edukacji i Rozwoju im bp Kajetana Sołtyka zorganizowanej w dn 7.12.2019. Wraz z innymi materiałami z konferencji wydany został przez organizatorów w formie książkowej.
Czytaj też:
Duda: Jeżeli nadal będę prezydentem, możecie być spokojni...Czytaj też:
Kidawa-Błońska zablokowała Tarczyńskiego na Twitterze. "Moje serce krwawi"
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.