Damian Cygan: Jak pan ocenia moment zawarcia porozumienia przez Jarosława Kaczyńskiego i Jarosława Gowina? W TVP trwała wtedy debata prezydencka.
Dr Dawid Piekarz: Mam wrażenie, że mieliśmy do czynienia, mówiąc górnolotnie, z dziejącą się historią. To był moment, w którym okazało się, że Jarosław Gowin ma dużo mniej szabel, niż się wcześniej wydawało, ale i bez nich – wobec obstrukcji Senatu – Jarosław Kaczyński byłby bezradny. W związku z tym zawarto porozumienie, które na chwilę gasi kryzys. W tym momencie już nikt nie myślał o tym, że trwa debata prezydencka. Umowa Kaczyński–Gowin została podana do wiadomości publicznej, a debata zeszła na dalszy plan. Wizerunkowo wyszło niezręcznie, ale wtedy nikt się na tym nie skupiał.
Jakie znaczenie dla przyszłości Zjednoczonej Prawicy mają wypowiedzi niektórych polityków PiS, że prezes Kaczyński nie zapomina?
Osobista pamiętliwość tego czy innego polityka ma niewiele do rzeczy. Spójrzmy na to przede wszystkim jak na proces czysto polityczny: Gowin z jednej strony chciał zawrzeć jakieś ponadpartyjne porozumienie z opozycją, ale to się nie udało, bo nie potraktowano go jako partnera tylko kamikadze, który miał staranować wielki krążownik – PiS, a jak sam przy tym zginie to nikomu nie będzie żal. Z drugie strony Gowin liczył, że jego pozycja polityczna wzrośnie, kiedy odsunie wybory, których – jak wynikało z sondaży – Polacy w tym terminie nie chcieli. Także mam wrażenie, że Gowin politycznie nie urósł, wręcz sam się osłabił, a swojej własnej formacji podpadł. Oczywiście może być też tak, że do czerwca czy lipca sytuacja zmieni się do tego stopnia, iż wyborcy dojdą do wniosku, że to jednak Gowin był architektem czegoś, co w sumie obróciło się na ich korzyść. Jednak na ten moment lider Porozumienia nie stworzył niczego, co budowałoby mu pozycję poza elektoratem Zjednoczonej Prawicy, a w samej ZP się osłabił.
PO zapowiada polityczne rozliczenia za nieprzygotowanie wyborów 10 maja. Borys Budka złożył wniosek o odwołanie ministra Jacka Sasina. Ale kilka dni wcześniej ta sama Platforma chciała przełożenia wyborów. Gdzie tu jest logika?
Jestem w szoku, bo los rzuca Borysowi Budce jedno koło ratunkowe za drugim, a on je z dumą odrzuca i twardo postanawia tonąć. Pierwsza sprawa to oferta Gowina dotycząca przedłużenia kadencji prezydenta, która była dla Budki świetnym resetem, bo w tej chwili to kandydatka PO Małgorzata Kidawa-Błońska najbardziej traci w sondażach. Teraz, zamiast trąbić o sukcesie, że to dzięki opozycji nie udało się zrobić wyborów 10 maja, które w narracji Platformy miały być śmiertelnym zagrożeniem, niedemokratyczne itp., Budka przekręca wajchę w drugą stronę. Mam wrażenie, że to jest już taki automatyzm reakcji, żeby zawsze być na "nie". Zresztą trudno mówić o jakimkolwiek rozliczeniu politycznym, kiedy to Senat zawetował prawną możliwość przeprowadzenia głosowania korespondencyjnego. Przecież opozycja parła do opóźnienia wyborów i osiągnęła ten cel.
Czy PO powinna wymienić Kidawę-Błońską na innego kandydata, jeśli zostaną rozpisane nowe wybory?
Oczywiście, że tak. I myślę, że elektorat byłby jej za to wdzięczny. Kidawa-Błońska pobiła chyba rekord Polski w traceniu poparcia, więc z punktu widzenia Platformy wymiana kandydata byłaby jak najbardziej uzasadniona. No ale Borys Budka dalej w to brnie, mówiąc, że Kidawa-Błońska będzie kandydować. Jeżeli PO chcę się w ogóle liczyć w tej kampanii, to musi mieć kandydata, który będzie w stanie nawiązać walkę już nie tylko z Andrzejem Dudą, co z innymi kandydatami opozycji.
Politycy obozu władzy wysyłają sygnały, że wybory korespondencyjne mogą odbyć się na przełomie czerwca i lipca. Czy do tego czasu znikną wszystkie wątpliwości wokół ich przeprowadzenia?
Znaleźliśmy się w sytuacji, której polskie prawodawstwo nie przewidziało, więc wszyscy trochę improwizują. Wątpliwości wokół wyborów korespondencyjnych nie znikną, głównie ze względu na ostry konflikt polityczny. Jeżeli opozycja najpierw domagała się przełożenia głosowania, a teraz chce jego przeprowadzenia, to widać, że pretekst do kwestionowania wyborów w czerwcu czy lipcu też się znajdzie. Dalej będziemy słyszeć hasła o dyktaturze i to się nie zmieni. Z drugiej strony trudno sobie wyobrazić, żeby Sąd Najwyższy uznał, że wybory odbyły się prawidłowo, skoro nie zostanie w nich oddany żaden głos. W tym momencie to SN będzie kreował prawo i precedensy. Emocje polityczne i społeczne sięgnęły już takiego poziomu rozhuśtania, że teraz każdy rodzaj wyborów będzie kwestionowany.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.