Wyemitowany 23 grudnia program „Wieczór z Władimirem Sołowjowem” miał być odpowiedzią na pytanie o tożsamość państwa i narodu rosyjskiego. Jeden z gości, liberalny politolog Igor Mintusow, ośmielił się wypowiedzieć tezę niezwykle kontrowersyjną z punktu widzenia kremlowskiej propagandy tezę. A mianowicie: że Rosja bywa państwem agresywnym. Znany z sympatii zarówno do Putina, jak i do ZSRS Władimir Sołowjow zareagował: „Przecież my nigdy na nikogo nie napadaliśmy. Karol XII (król Szwecji, który walczył z Rosją za czasów Piotra Wielkiego – red.) przyszedł do nas, nie my do niego. Napoleon przyszedł do nas, nie my do niego. Ententa ze swoim desantem (w czasie wojny domowej po rewolucji październikowej państwa zachodnie wspierały „białych” – red.) przyszła do nas, nie my do niej. To samo Hitler”. Ta wypowiedź Sołowjowa doskonale oddaje dominujące w Rosji i rosyjskiej propagandzie przekonanie, że łagodna, spokojna Rosja zawsze była „oblężoną twierdzą”, bezlitośnie napadaną przez zły, ekspansywny Zachód.
Prowadzący wyzywająco domagał się od Mintusowa przykładów rzekomo agresywnej polityki Moskwy. „A Polska 17 września 1939 r.? A Finlandia?” – te argumenty liberalnego politologa absolutnie nie zbiły z tropu kremlowskiego propagandysty. „Przepraszam bardzo, ale na co my napadliśmy 17 września 1939 r.? Przecież nawet nie doszliśmy do linii Curzona. My tylko odzyskaliśmy ziemie, które wcześniej nam Polska odebrała” – ripostował Sołowjow. Linia Curzona to ulubiony rosyjski argument w dyskusji o 17 września. Rzeczywiście, Polacy w 1920 r. byli gotowi zgodzić się na tę linię, naciskani przez Brytyjczyków, byleby tylko zatrzymać zagrażającą etnicznie polskim ziemiom Armię Czerwoną. Tyle że wówczas linii Curzona nie zaakceptowali sami bolszewicy, mając nadzieję na podbój całej Polski – o tym już Sołowjow woli nie wspominać. Podobnie nie usłyszy rosyjski widz z ust gwiazdy państwowej telewizji, że Lenin anulował traktaty rozbiorowe, godząc się de iure na to, by odrodzona po zaborach Polska znów sięgnęła granicami daleko na wschód od rzeki Bug. Wreszcie, Sołowjow nie przyzna przed kamerami, że przecież na kształt wschodniej granicy II Rzeczpospolitej zgodzili się sami bolszewicy, podpisując traktat ryski. Sołowjow pytał też retorycznie: „a te ziemie, które zajęliśmy po 17 września, przed 1917 r. do kogo należały?!”. Odpowiedź jest jasna – do Imperium Rosyjskiego. Sołowjow twierdzi zatem, że Związek Sowiecki miał prawo odebrać ziemie, które przed rewolucją październikową i przed odrodzeniem się niepodległej Polski wchodziły w skład carskiej Rosji. Na tym przykładzie doskonale widać, że pod względem polityki imperialnej ZSRS był wierną kontynuacją caratu, a współczesna Moskwa w pełni tę ciągłość uznaje. Pamięć narodowa, kształtowana przez Putinowską Rosję, jest zresztą harmonijnym połączeniem tradycji carskich i komunistycznych.
Zdaniem Sołowjowa, Polska w 1920 r. zajęła rosyjskie ziemie, mordując przy tym dziesiątki tysięcy czerwonoarmistów. Chodzi o tragiczny los jeńców sowieckich, którzy umierali w polskich obozach – tyle że wbrew rosyjskiej propagandzie ich gehenna nie była efektem planowej eksterminacji, a szerzących się chorób i fatalnych warunków. Tak czy inaczej, Sołowjow sugeruje, że ta „agresywna” polityka Polski uzasadniała wkroczenie Armii Czerwonej. Inna sprawa, że, zdaniem dziennikarza, 17 września „państwo polskie już przestało istnieć”. To zresztą znana teza sowieckiej propagandy. Tyle że chwilę później Sołowjow tezie tej (a zatem sam sobie) zaprzeczył. Przywołał bowiem rozkaz… polskiego rządu, który nakazał swoim żołnierzom „z Armią Czerwoną nie walczyć”. A skoro tak, to znaczy, że nie było żadnej agresji…
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.