Smogowa histeria, czyli cui prodest?
  • Łukasz WarzechaAutor:Łukasz Warzecha

Smogowa histeria, czyli cui prodest?

Dodano:   /  Zmieniono: 
smog w Warszawie
smog w Warszawie Źródło: PAP / Jacek Turczyk
Nihil novi sub sole – powiada Eklezjasta i faktycznie – niczym nowym nie jest nieustanne zdziwienie celnością tego spostrzeżenia. Tłum zawsze łatwo ulegał manipulacjom, zmieniała się tylko skala i środki. Kiedyś, w czasach biblijnych można było szybko podburzyć tych, którzy byli w zasięgu głosu mówcy, ewentualnie w tym samym mieście. Dzisiaj szybko można rozpętać psychozę w skali kraju.

I to się właśnie stało w sprawie smogu. Poziom histerii, która zawładnęła mediami w ciągu ostatnich kilku dni, jest taki, jakby chodziło co najmniej o lądowanie obcych, którzy postawiliby ultimatum: albo Ryszard Petru z pamięci wyliczy po kolei królów Polski, albo Ziemia zostanie potraktowana miotaczem antymaterii.

Sytuacja jest, mówiąc najdelikatniej dziwaczna. Smog nie jest zjawiskiem nowym. Pojawiał się nie tylko nad Krakowem, ale także nad Warszawą w minionych latach – ba, w mediach były o tym informacje, ale nigdy nie rozpętywano takiej paniki jak obecnie.

Można by ją jeszcze uznać za naturalną, gdyby sytuacja była gorsza niż w poprzednich latach. Ale tak nie jest. Można spokojnie założyć, że w skali jednej, a co dopiero dwóch dekad jest lepiej. Wyśrubowane normy wymusiły na zakładach przemysłowych – których jest zresztą niewiele – i elektrowniach montaż nowoczesnych filtrów. Samochody, które  tak odpowiadają za znikomą część zanieczyszczeń powietrza, ale z powodów ideologicznych są najbardziej na cenzurowanym, podlegają absurdalnie wręcz wyśrubowanym normom. Ludzie jak śmieciami w piecach palili, tak palą nadal. Jeśli dziś może nieco więcej niż kiedyś, to z powodu skandalicznej, korupcjogennej ustawy śmieciowej, wprowadzonej przez PO, której PiS nawet nie tknął od czasu objęcia władzy.

Wszystkie posty w sieci i opowieści o tym, jak to się ludzie nagle duszą, jak ich drapie w gardle, jak nie mogą oddychać – to typowy efekt psychologiczny. Gdyby medialny szum był o tym, że trwa właśnie epidemia wirusa powodującego swędzenie prawej łydki, nagle okazało-by się, że setki tysięcy osób cierpią na tę przypadłość.

Innymi słowy – w sferze faktów nie wydarzyło się absolutnie nic, co tłumaczyłoby nagły medialny kociokwik wokół smogu. A skoro tak, to zasadne wydaje się pytanie, skąd on się wziął. Oraz kto na tym korzysta – cui prodest?

Naiwni przedstawiciele różnych ruchów miejskich i organizacji ekooszołomskich z pełnym przekonaniem twierdzą, że w końcu rezultat przyniosły ich alarmy i naciski, które pozo-stawały bez echa przez co najmniej kilka, jeśli nie kilkanaście lat. To oczywiście bzdura – wie to każdy, kto zna mechanizmy działania mediów. Zwłaszcza w sprawach, za którymi potencjalnie stoją nawet nie duże, ale gigantyczne pieniądze, a zanieczyszczenie środowiska, w tym wypadku powietrza, taką sprawą jest bez wątpienia. Jeśli jakiś temat dotychczas całko-wicie poboczny, a przecież istniejący, zyskuje nagle rangę czołówki, i to nie przez jeden dzień, ale kilka z rzędu, to stoi za tym coś więcej niż nagłe olśnienie paru redaktorów: „No tak, dotąd byliśmy nieodpowiedzialni, ale w końcu rozumiemy wagę problemu, bo poczytaliśmy alarmujące teksty na portalu zaangażowanych ekologów”.

W sprawie smogu potencjalnych interesariuszy jest sporo. Oto najważniejsi z nich.

Po pierwsze – same organizacje ekologiczne. Ich działanie podlega temu samemu mechanizmowi co działania zawodowych antyfaszystów: muszą dbać o to, żeby wciąż podkręcać problem, jakim się zajmują, bo w przeciwnym razie przestaną płynąć dotacje, datki, skończą się zaproszenia na konferencje i sympozja. W tym wypadku organizacje ekologiczne pieką na jednym ogniu kilka pieczeni: nie tylko gwarantują sobie reklamę (kto jeszcze tydzień temu słyszał o jakimś Polskim Alarmie Smogowym?), ale też tworzą histeryczną atmosferę wokół kwestii, które są ich obsesją od lat – na przykład maksymalnego utrudnienia życia kierowcom.

Po drugie – wbrew pozorom – koncerny samochodowe. Dla producentów aut kolejne, coraz surowsze normy zanieczyszczeń kiedyś były przekleństwem, ale zdaje się, że w końcu nauczyli się je monetaryzować. Dzieje się to na dwa sposoby. Pierwszy to produkcja hybryd oraz aut na prąd, przy czym szczególnie te drugie są kompletnie nieekonomiczne i absurdalnie drogie w warunkach wolnego rynku, ale sprzedają się dzięki państwowym dotacjom. Drugi sposób to montowanie w nowych autach filtrów, co wymuszają unijne regulacje, zwłaszcza filtrów DPF w dieslach, które po określonym czasie normalnej eksploatacji (chyba że używa się auta głównie na długich trasach po autostradach, a to dotyczy nikłego procenta użytkowników) muszą się zapchać. Na udrażnianiu zarabiają autoryzowane serwisy. A że filtry po kilku zapchaniach trzeba wymienić, więc kasa leci.

Po trzecie – wszyscy ci, którzy chcą nam opchnąć technologie OŹE i którzy mają problem z faktem, że Polska wciąż węglem stoi. Przy czym dla spółek węglowych sprzedaż indywidualnym klientom jest marginesem, ale nie chodzi tu przecież o fakty, ale o wykreowanie atmosfery, w której Polska zyska wizerunek naczelnego truciciela, a to z kolei spowoduje nacisk opinii publicznej w kolejnych negocjacjach dotyczących unijnych pakietów ekologicznych. Stanowisko opinii publicznej jest użytecznym narzędziem i pretekstem, na który politycy chętnie się powołują.

Po czwarte – co poniekąd łączy się z punktem pierwszym, czyli interesami organizacji ekologicznych – wybuch paniki i histeryczne żądania, aby „coś z tym zrobić”, pojawiają się dziwnym trafem w czasie rządów PiS, czyli partii, której z ekooszołomami zwykle nie po drodze (pomijając kwestię praw zwierząt, bo tu akurat PiS sytuuje się mocno po lewej stronie).
Czy to wszystko znaczy, że problemu nie ma? Oczywiście – jest. Ten sam od lat. Czy to znaczy, że nie należy starać się go rozwiązać? Oczywiście – należy. Ale to, co widzimy dzisiaj, to nie próba rzetelnej dyskusji, ale jazgot.

Jedna z antysmogowych organizacji, Warszawski Alarm Smogowy, zamieściła na FB swoje propozycje rozwiązań. Był wśród nich zakaz opalania węglem i drewnem w Warszawie i gminach przyległych. To klasyczne lewackie podejście do problemu: nie licząc się z ludźmi, z realiami, ze stanem obecnym żądać wprowadzenia natychmiastowych zakazów i nakazów. Na moje pytanie, skąd wziąć pieniądze na realizację tych i innych propozycji, WAS odpowie-dział: „Pieniądze się znajdą”. Ja nawet wiem gdzie: w kieszeniach podatników. Bywalcy kawiarni, gdzie serwuje się sojową latte zawodowi ekoaktywiści, powinni sobie uświadomić, że ogromna część ludzi, którzy palą w piecach węglem, kupuje najtańszy opał nie ze złośliwości, ale dlatego, że na inny ich nie stać. Nie stać ich też na zamianę pieca, na ogrzewanie elektryczne, olejowe czy gazowe. Ale cóż to może obchodzić młodych, wykształconych z alarmu smogowego. Oni prezentują typowo lewackie podejście: jakieś podkarpackie janusze palą węglem? Zakazać im, niech marzną, dzięki temu dodatkowo populacja januszy, głosujących na PiS, się zmniejszy.

Wszystkim pięknoduchom od walki ze smogiem podpowiadam: nic nie jest za darmo. Jakaś liczba ludzi zrobiła inwestycje za duże dla siebie pieniądze w systemy ogrzewania opar-te na węglu lub drewnie, albo nie było ich stać, żeby od takiego ogrzewania odejść. Chcecie ich zrujnować? A jak, drogie ekooszołomy, chcecie pilnować zakazu, który postulujecie? Zamierzacie do tego zaangażować policję? Naprawdę uważacie, że to jest działalność, której najbardziej oczekują od tej służby obywatele? A może straże gminne (które nie wszędzie są)? Straże, które już dziś wlepiają mandaty za spalanie śmieci, ale nie mam pojęcia, na jakiej podstawie prawnej dokonują odpowiednich kontroli. Bo jeśli strażnik gminny stoi przed moimi drzwiami i domaga się wpuszczenia go, ja doradzam mu, żeby przyszedł z nakazem rewizji i policją, po czym zamykam mu drzwi przed nosem.

W Polsce nie praktykuje się ekonomicznego podejścia do problemów, zamiast tego urządza się emocjonalne hucpy. Jeśli faktycznie na walkę ze smogiem mają iść poważne publiczne pieniądze, to rzecz powinna być realizowana w kilku etapach.

W etapie pierwszym powinniśmy otrzymać zrobione teraz i w naszym kraju, dobrze udokumentowane badania naukowe, pokazujące ponad wszelką wątpliwość korelację po-między smogiem (który w obecnej formie występuje najwyżej kilka razy do roku, może poza miastami o szczególnym położeniu, jak Kraków) a konkretnymi chorobami. Następnie po-winniśmy dostać wyliczenie, ile publiczną kasę kosztuje leczenie tych zachorowań.

Potem powinniśmy dostać szczegółowe rozliczenie proponowanych metod walki ze smogiem. Kontrole w domach, prócz odpowiedniej podstawy prawnej, także kosztują. Kosz-tują sponsorowane przez państwo programy wymiany pieców. Mówiąc brutalnie – po pod-sumowaniu twardych liczb może się okazać, że finansowana przez państwo walka ze smogiem opłaca się znacznie mniej niż pozostawienie spraw w obecnym stanie.

Niestety, wiele wskazuje na to, że histeria smogowa już osiągnęła pewien skutek w postaci pisma premier Szydło, skierowanego do wicepremiera Morawieckiego, w którym szefowa rządu prosi, aby Komitet Ekonomiczny RM zajął się sprawą. Jak znam premiera Morawieckiego, nic dobrego z tego zajęcia się nie wyniknie.

Można oczywiście pomyśleć wolnorynkowo. Skoro gaz jest droższy niż węgiel, to warto obniżyć akcyzę na gaz. Skoro nowoczesne systemy ogrzewania są drogie, to warto choćby czasowo znieść VAT na takie produkty oraz wprowadzić znaczącą ulgę podatkową na prace wynikające z ich montażu. Nie zakazywać i nakazywać, ale stworzyć system zachęt.

Ale tego Morawiecki oczywiście nie zrobi. Jeśli w ogóle coś zrobi, to raczej wymyśli ko-lejny podatek na węgiel i drewno, a z kieszeni podatników – dopłaty do elektrycznych autek, które są jakąś dziwną obsesją ministra rozwoju.

Koniec końców, ktoś na tym wszystkim zarobi. I o to w tej całej komedii, odgrywanej przez zastępy pożytecznych idiotów (w Leninowskim znaczeniu), chodzi.

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także