Z międzynarodowego portu lotniczego w Kobyłce jechałam wschodnią obwodnicą miasta. Taksówkarz bez przerwy zmieniał estakady czteropoziomowej autostrady” – tak niespodzianie zaczyna się epilog najnowszej powieści Wojciecha Chmielewskiego, o irytującym nieco tytule „Belweder gryzie w rękę”.
Oto akcja raptownie przeniesiona zostaje o kilkadziesiąt lat w przód, w wyimaginowaną przyszłość, do Warszawy, w której starymi zniedołężniałymi bogatymi Polakami opiekują się niepokojący nieco arabscy imigranci, dokąd dobiegają echa starcia świata muzułmańskiego z chrześcijańskim, ale gdzie dostatnio i nowocześnie…
Epilog, jak jakieś opowiadanko political fiction z niszowego prawicowego kwartalnika, prezentując przed chwilą jeszcze małą dziewczynkę jako 50-letnią kobietę odwiedzającą rodzinny dom, wysadza w powietrze pakt, jaki – zdawać by się mogło – zawarł autor z czytelnikiem, snując przez 200 stron niespieszną opowieść o życiu kilku małżeństw (oraz niecierpliwego kapłana) na peryferiach Warszawy.
Rembertowskie opowieści, mało efektowne, choć przecież przynoszące i krew, i przemoc, i zdradę, nosiły stempel autentyzmu à la Marek Nowakowski. Bez fajerwerków, z bohaterami przeciętnymi, swoje uzasadnienie czerpały właśnie ze zgody na mały realizm. Chmielewski nie obiecywał kolorowego snu, nie podkręcał akcji, lecz ciągnął opowieść o swych rówieśnikach, wchodzących w wiek średni, wyzbywających się złudzeń, z tlącymi się jeszcze gdzieś w zakamarkach serc marzeniami. Umiejętnie wiązał z sobą losy bardzo różnych sąsiadów: pretensjonalnej telewizyjnej dziennikarki z głową pełną automotywacyjnych bzdetów, która grozę świata neutralizuje sokiem pomidorowym, wodą kinga pienińska i jogą oraz jej męża – znajdującego się na aucie pismaka zasilającego sieczką tabloidy, efektownej zbliżającej się do pięćdziesiątki matki trojga dzieci żyjącej rojeniami o grzesznej miłości i jej zamkniętego w sobie małżonka, młodszych nieco i znajdujących się niżej w hierarchii społecznej – Moniki i Marka marzących o dziecku, no i księdza – narcystycznego osobnika, który chce wyrwać się z peryferyjnej parafii, zbrzydzony banalnością życia, i udać do klasztoru trapistów we Francji, by tam przeżywać prawdziwe wzloty ducha.Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.