A mogłaby – gdyby Kaczyński po prostu zapowiedział zakończenie przemarszów już, teraz. Msza w katedrze – tak, ale po niej rozchodzimy się do domów, rezygnując z przemówień i modłów pod Pałacem. Z szacunku dla mieszkańców Warszawy, w trosce o porządek publiczny, dla zapobieżenia niepotrzebnym kosztom ponoszonym przez państwo i także z szacunku dla ofiar, przeciwko którym Kasprzak, Frasyniuk i inne Mazguły mają możliwość urządzać z poparciem „opozycji totalnej” i jej mediów comiesięczne seanse nienawiści.
Proszę mi powiedzieć, co by na takiej decyzji mógł PiS stracić, w czym by to ujęło czci i pamięci ofiar? Oczywiście, ze strony żelaznych wyznawców PiS rozległ by się jęk zawodu, media społecznościowe wypełniły się wpisami pełnymi oburzenia, okrzykami, że nie wolno ustępować, nie wolno takim s...synom dawać powodu do satysfakcji. Ale nie sądzę, żeby wielu się znalazło takich, co z tego powodu ogłoszą, że zawiedli się na Kaczyńskim i wycofują swoje poparcie dla niego.
Sądząc po niedawnych wetach prezydenta, nic nie boli „żelaznego elektoratu” bardziej, niż fakt, że wrogowie się cieszą. A można się spodziewać, że „opozycja totalna”, spragniona jakiegokolwiek triumfu, zawyłaby ze szczęścia, ogłosiła swój wielki sukces i natychmiast zapragnęłaby pójść za ciosem. Na tej fali Kasprzak, albo ktoś licytujący się z nim w nienawiści do PiS, zapowiedziałby dalsze zaostrzenie protestów „aż do skutku”, blokowanie katedry, wdzieranie się do niej albo wrzucanie podczas mszy „kopci”, a opozycyjni redaktorzy i politycy na pewno nie wpadliby na to, żeby się od tych wezwań odciąć. Wyznawcy Prezesa znaleźliby w tym potwierdzenie, że nie należało „UB-wateli” rozzuchwalać ustępliwością, ale zadajmy proste pytanie: kto by na takim rozwoju wypadków w oczach Polaków stracił? PiS czy „totalna opozycja”? Ja nie mam najmniejszych wątpliwości.
Rzecz w tym, że rozumowanie w tej sprawie w kategoriach „nie ustępować, nie dawać im satysfakcji z wygranej” to poziom piaskownicy. Polityk, a przecież prezes PiS jest na „miesięcznicach” nie tylko bratem śp. Lecha, ale politykiem, i to najważniejszym w Polsce, powinien rozważyć, jak na tę piaskownicę patrzy większość Polaków.
Otóż gwarantuję – większość to z miesiąca na miesiąc coraz bardziej wkurza. Jak to zwykle jest, każda ze skłóconych stron stara się to wkurzenie obrócić przeciwko przeciwnikowi: słusznie się oburzacie, ale to wina tamtych, nie nasza, my się tylko bronimy. I jak to zwykle jest, nie udaje się to ani jednym, ani drugim. Bo przeciętny Polak nie chce sędziować, kto zaczął, kto ma prawo, a kto nie ma, wysłuchiwać racji, oceniać i rozsądzać. Przeciętny Polak chce, żeby te cholerne barierki i policjanci zniknęli z turystycznego centrum miasta, żeby przestano marnować pieniądze i w ogóle zawracać im de. I ten, kto pierwszy ich oczekiwanie spełni – zapunktuje, i to wysoko. Niezaangażowani w spór nie odebraliby rezygnacji PiS z miesięcznic jako przegranej władzy, tylko jako realizację zasady „mądry głupiemu ustępuje”.
Tym bardziej, że sens „miesięcznic” jest dla ogółu Polaków niejasny. Myślę, że nie jest on jasny także dla ich uczestników. Upieranie się, że to spotkanie modlitewne jest unikiem, bo wiadomo, że jego „modlitewność” jest tylko nawiązaniem do silnie obecnej w polskiej tradycji formuły manifestacji patriotyczno-religijnych, wywodzącej się z początków Powstania Styczniowego – a stanowiące główny punkt przemarszu przemówienie Prezesa z kazaniem w sensie religijnym nic wspólnego nie ma. Dopóki rządziły PO i PSL sens takiej formuły polityczno-religijnego wiecu antyrządowego był zrozumiały: żądamy prawdy, którą tamci ukrywają. Ale odkąd rządzi PiS, to żądanie prawdy staje się karkołomne, bo albo oznacza, że teraz „nasi” prawdę ukrywają, albo, że nie ujawnienie jej dotąd nie było wynikiem czyjejś złej woli, tylko po prostu ciężko do tej prawdy dojść.
Trudno zresztą zignorować fakt, że na odbiór „miesięcznic” wpływa działalność podkomisji Macierewicza, która dochodzenie do prawdy o tragedii coraz bardziej kompromituje, ogłaszając każdego dziesiątego kolejną wziętą z grupy sensację. Sensacja sierpniowa brzmi: wybuch nastąpił w skrzydle. Nie pamiętam już, ale w innym miesiącu brzmiała ona „wybuch nastąpił w prezydenckiej salonce”, na co niezbitym dowodem był drzwi, które zdaniem ekspertów leżały w miejscu, w które mógł je cisnąć tylko wybuch w tym właśnie a nie innym miejscu. Już te dwa „udowodnione ponad wszelką wątpliwość” odkrycia podkomisji są ze sobą trudno do pogodzenia, a przecież naprodukowano ich dużo więcej. A to wybuch był jeden, a to trzy, a to dowodzą go ślady chemiczne na szczątkach, a to właśnie brak takich śladów na szczątkach jest dowodem, że był to wybuch termobaryczny, i tak co miesiąc. Za każdym razem słyszymy o dowodach, które po bliższym przyjrzeniu się okazują się jedynie poszlakami, za każdym razem „Gazeta Polska” i „Sieci” dają na pierwsze strony kolejną artystyczną wizję wybuchającego tupolewa i bombastyczne tytuły, że prawda wreszcie została wyjaśniona i udowodniona – co bynajmniej nie prowadzi ich do wniosku, że skoro tak, to dalszego poszukiwania prawdy można już zaprzestać, a fundusze pożerane przez badania podkomisji przeznaczyć na inne pożyteczne cele.
Delikatnie mówiąc – wcale nie buduje to wszystko dobrej atmosfery wokół pamięci Smoleńska i jakiś przełom w tej rutynie naprawdę byłby przez wszystkich, poza skrajnie zacietrzewionymi żołnierzami politycznego frontu, przyjęty z ulgą.
Oczywiście, spisując te wszystkie swoje „dobre rady cioci Pirulci” (jak tego typu twórczość nazywał mój śp. teść) mam świadomość, że są one nikomu do niczego niepotrzebne, a najmniej prezesowi Kaczyńskiemu, który w tej sprawie, wbrew wrzaskom nienawistników, w najmniejszym stopniu nie kieruje się politycznymi rachubami. A tak właśnie byłoby lepiej.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.