Ostatnim łabędzim śpiewem kampanijnej orkiestry w sprawie afery wizowej było orędzie marszałka Senatu Tomasza Grodzkiego, który powtórzył w nim kilka wątpliwych informacji o sprawie, m.in. tę o setkach tysięcy afrykańskich i azjatyckich imigrantów, którzy mieli trafić do Polski za sprawą korupcyjnego procederu. Sprawa jednak medialnie wygasa. Czasem jeszcze tylko w mediach społecznościowych ktoś wrzuci mema czy dowcip o straganach, na których w Afryce można kupić polskie wizy. Nie da się jednak powiedzieć, że zupełnie nic się nie stało. Wiceminister spraw zagranicznych Piotr Wawrzyk został usunięty ze stanowiska (a nawet z list wyborczych PiS). Prokuratura i CBA prowadzą śledztwo, są zatrzymania, a szef MSZ Zbigniew Rau rozwiązał wszystkie umowy z firmami, którym zlecano zadania obsługi wniosków wizowych. Tego rodzaju outsourcing pojawił się po tym, jak w roku 2011 zamknięto 31 polskich placówek dyplomatycznych w różnych miejscach na świecie. To, że w sprawę zamieszane są firmy, z którymi podpisywano umowy jeszcze w czasach, gdy ministrem spraw zagranicznych był Radosław Sikorski, wskazuje, że tło skandalu jest tu znacznie szersze, niż wskazywałoby propagowane przez opozycję hasło „największa afera PiS”. Najbardziej interesujące są w tej sprawie rzeczywiste liczby i odpowiedź na pytanie, ilu migrantów naprawdę przyjechało dzięki kupionym wizom. Jednak najpierw odpowiedzmy, o co w ogóle chodzi w „aferze wizowej”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.