Otóż feminizm prawicy ma swoje granice. Pojawił się bowiem nowy kandydat. Zupełnie poważnie rozważany jest… Mateusz Morawiecki. Problem polega na tym, że szefa KNF, którego kadencja upływa 23 listopada, mianuje prezes Rady Ministrów.
Co do samego KNF, my byśmy brali fuchę w ciemno. Nie wiemy, czy wiecie, że szef KNF zarabia kilka razy więcej niż premier i prezydent razem wzięci. A do tego ma gigantyczną władzę, porównywalną z szefem NIK. No i wcale nie taki mały urząd. Do wyjaśnienia pozostaje jedynie kwestia, czy Mateusz musiałby się zrzec mandatu posła. Nie byłaby to jednak jakaś wielka strata, bo kadencja szefa KNF jest o rok dłuższa niż kadencja Sejmu.
Powyższy pomysł bardzo podoba się wierchuszce PiS, która delikatnie mówiąc, w odróżnieniu od Naczelnika, za Mateuszem nie przepada. I to tak bardzo nie przepada, że jest gotowa nawet zgodzić się na jego wielkie zarobki w nowej roli, byleby zniknął z horyzontu. Najpierw jednak ma spełnić ostatnią misję, czyli zostać zderzakiem w ramach samobójczej misji klecenia nowego rządu.