Zalew obiecanek – obiecanek cacanek, czyli obietnic uroczyście składanych przed wyborami nierealizowanych po zdobyciu władzy, którymi od lat faszerują nas kandydaci na wszelakiego rodzaju polityczne posady: od samorządowych i poselskich do prezydenta państwa – jak niewiele innych paskudztw – psuje jakość naszej demokracji (pisałem o tym dwa tygodnie temu – „Obiecanki a obietnice”, „Do Rzeczy” 17/2015). I jakoś nie widzę innego sposobu na usunięcie tego zjawiska z życia publicznego, a w każdym razie na sprawienie, by zamiast narastać, zaczęło się kurczyć, niż skorygowanie w ustroju naszego państwa dwóch szczególnie sprzyjających mu rozwiązań.
Po pierwsze, trzeba usunąć z konstytucji zapis, na mocy którego potężnej, nieomal kanclerskiej władzy szefa polskiego rządu towarzyszy niewiele słabsza, choć wyposażona w negatywną siłę – atomowego weta wobec rządu – władza wybieranego w wyborach powszechnych prezydenta. Ta dwuwładza nie tylko paraliżuje reformatorskie ambicje rządów (to, niestety, zdarza się rzadko), lecz także daje poręczne wytłumaczenie reformatorskiej niemocy gabinetom politycznych kunktatorów i cwaniaków (to z kolei zdarza się nagminnie), którzy właśnie na obiecankach, czyli politycznym oszustwie, budują swoje powodzenie w walce o władzę i o utrzymanie się przy niej.
Oddanie pełnej władzy, a przez to zmuszenie do wzięcia pełnej odpowiedzialności za składane obietnice i za stan spraw państwa, w ręce jednego ośrodka władzy wykonawczej – prezydenta lub premiera – i jednocześnie znaczące osłabienie pozycji drugiego z nich bez cienia wątpliwości pomogłoby położyć tamę zalewającym nas obiecankom.
Po drugie, temu samemu celowi, a więc utrudnieniu robienia kariery politycznej na bezkarnym szafowaniu obiecankami, przysłużyłoby się również wprowadzenie do naszego systemu prawnego ordynacji większościowej i jednomandatowych okręgów wyborczych. Wyłanianie posłów i senatorów na podstawie tego mechanizmu sprawiłoby, że zwycięska partia zdobywałaby w obu izbach parlamentu zazwyczaj ponad połowę miejsc, a więc mogłaby formować gabinet i rządzić samodzielnie, bez konieczności budowania koalicji. A to nie tylko istotnie ułatwiłoby uczciwym politykom realizowanie obietnic składanych podczas kampanii przedwyborczej, lecz także znacznie utrudniło nieuczciwym politykom wyjaśnianie, dlaczego nie wywiązują się ze swych obiecanek. W każdym razie nie mogliby oni dłużej zwalać winy na współtworzącą koalicję partię, która „ma inny od ich ugrupowania program i dlatego nie mogą oni zrealizować swoich – nawet tych kluczowych – przedwyborczych zobowiązań”.
Przed nami podwójne wybory – prezydenckie i parlamentarne. Czyli szansa na wyeliminowanie ze sceny politycznej wszystkich obiecankowych oszustów udających mężów stanu. Któraż to już szansa, jaką znowu – koncertowo – zmarnujemy?
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.