Krzysztof Ruchniewicz nie zapisze się w pamięci pracowników Instytutu Solidarności i Męstwa im. Witolda Pileckiego, jako tytan pracy, ale trzeba mu oddać, że akurat na swoją dymisję pracował sumiennie, wytrwale i ciężko od miesięcy. Uległość wobec Republiki Federalnej Niemiec, paraliż działalności instytutu, zwłaszcza jego zagranicznych oddziałów, kryzys w Centrum Lemkina, a do tego fatalna komunikacja, posty rzecznik prasowej IP w obronie Maksymiliana Sznepfa i atakowanie dziennikarzy – można długo wymieniać "dokonania" dyrektora.
Wszystko to przez wiele miesięcy uchodziło jednak Ruchniewiczowi na sucho. Dopiero sprawa dymisji i próba zwolnienia dyscyplinarnego Hanny Radziejowskiej, dyrektor berlińskiego oddziału Instytutu Pileckiego, oraz dyscyplinarne wyrzucenie z pracy jej zastępcy okazały się dla Krzysztofa Ruchniewicza jak – parafrazując klasyka – potrącenie po pijaku ciężarnej zakonnicy na pasach. Dlaczego? Dlatego, że ta sprawa jest poważnym zagrożeniem dla minister kultury Marty Cienkowskiej. Zapewne sąd rozstrzygnie, czy rację mają poszkodowani pracownicy, którzy byli przekonani, że zostali przez Ministerstwo Kultury iDziedzictwa Narodowego objęci ochroną w myśl przepisów o sygnalistach, czy Marta Cienkowska, która twierdzi, że takiej ochrony nie mieli. I która – za pośrednictwem pracownika MKiDN – przekazała do Instytutu Pileckiego poufny list Radziejowskiej krytykujący działania Ruchniewicza.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
